Dzieje duszy Św. Teresa
od Dzieciątka Jezus (Teresa Martin)
Rozdział VI
Podróż do Rzymu
U Matki Boskiej Zwycięskiej w
Paryżu. Szwajcaria. Mediolan. Wenecja i Bolonia.
Loretto. Rzym. W Koloseum i w katakumbach.
Audiencja u Leona XIII. W drodze powrotnej. Asyż i
Florencja. "Piłeczka Dzieciątka Jezus". Trzy
miesiące oczekiwania.
W trzy dni po podróży do Bayeux udałam się w
podróż o wiele dalszą, do wiecznego miasta... (1)
Ach! cóż to była za podróż!... Ona jedna dała mi
więcej, niż długie lata nauki; pokazała mi, jak
próżne jest to, co przemija i że wszystko pod
słońcem jest udręczeniem ducha... (2)
A przecież widziałam podczas niej wiele rzeczy,
zachwycałam się wieloma wspaniałymi dziełami
sztuki i pobożności, przede wszystkim zaś stąpałam
po tej samej ziemi, po której chodzili święci
Apostołowie, po ziemi przesiąkniętej krwią
Męczenników, i dusza moja rozszerzała się w
zetknięciu z tymi świętościami...
Jestem ogromnie szczęśliwa, że mogłam być w
Rzymie, rozumiem jednak dlaczego niektóre osoby
mogły mniemać, że Tatuś zabrał mnie w tę wielką
podróż, aby mnie odwieść od myśli o życiu
zakonnym; mniej zdecydowanym powołaniem mogła ona
istotnie zachwiać. Nie obracając się nigdy dotąd w
wielkim świecie, znalazłyśmy się teraz obie z
Celiną w towarzystwie ludzi szlachetnego
urodzenia, z których niemal wyłącznie składała się
pielgrzymka. Bardzo nam było daleko do tego, byśmy
się dały olśnić tymi wszystkimi tytułami, a owe
"de" wydawały się nam jakoby dymem... Z daleka
mogłoby mi to zamydlić oczy, ale z bliska
spostrzegłam, że "nie wszystko złoto co się
świeci" i zrozumiałam słowa Naśladowana:. "Nie
troszcz się o cień wielkiego imienia ani o liczne
znajomości, ani o szczególną miłość kogokolwiek"
(3).
Zrozumiałam, że prawdziwa wielkość leży nie w
imieniu, ale w duszy, o czym mówi Izajasz: "Pan da
swoim wybranym IMIĘ NOWE" (4),
a św. Jan też powiada: "Zwycięzca otrzyma kamyk
biały, na którym jest wypisane IMIĘ NOWE, którego
nie zna nikt prócz tego, kto je otrzymuje" (5).
Nasze tytuły szlachectwa poznamy dopiero w Niebie.
Wtedy każdy otrzyma od Boga chwałę, na jaką
zasłużył (6),
i ten, który na ziemi chciał być najuboższym,
najbardziej zapoznanym w miłości do Jezusa, ten
będzie pierwszym, najbardziej szlachetnym,
najbogatszym!...
Drugie doświadczenie zdobyłam, przypatrując się
księżom. Nie znając dotychczas ich prywatnego
życia, nie mogłam zrozumieć głównego celu reformy
Karmelu. Zachwycała mnie modlitwa za grzeszników;
ale modlić się za dusze kapłanów, które uważałam
za czystsze nad kryształ, wydawało mi się rzeczą
dziwną!...
Ach! moje powołanie zrozumiałam we Włoszech;
nie była to zbyt daleka droga dla zdobycia tak
cennej znajomości...
W ciągu tego miesiąca spotkałam wielu świętych
kapłanów i widziałam, że chociaż ich wzniosła
godność wynosi ich ponad aniołów, to jednak
pozostają oni ludźmi słabymi i ułomnymi... Jeśli
nawet święci kapłani, których Jezus nazywa w swej
Ewangelii: "Solą ziemi", przez swój sposób życia
pokazują, jak bardzo potrzebują modlitwy, to co
dopiero powiedzieć o oziębłych? Czyż Jezus nie
powiedział również: "Jeśli sól utraci swój smak,
czymże się solić będzie?" (7)
O Matko! jakże piękne jest powołanie mające za
cel zachowanie soli przeznaczonej dla dusz! To
jest właśnie powołanie Karmelu, ponieważ jedynym
celem naszych modlitw i ofiar jest to, abyśmy jako
apostołki apostołów błagały za nimi, podczas gdy
oni głoszą duszom Ewangelię słowem, a nade
wszystko przykładem. No, ale dość tego; mówiąc
dalej na ten temat, nie skończyłabym nigdy!...
Opowiem Ci, moja Matko, przebieg mojej podróży,
łącznie z kilkoma szczegółami; wybacz mi, jeśli
będzie ich za wiele; nie obmyślam z góry, co mam
pisać i często piszę nie to, co zamierzałam; a to
wszystko z braku wolnego czasu, toteż moje
opowiadanie może być czasem nudne... Pocieszam się
myślą, że w Niebie opowiem Ci ponownie o
otrzymanych łaskach i będę to mogła uczynić w
słowach miłych i pełnych wdzięku... Tam już nic
nie przerwie naszych poufnych zwierzeń i od
jednego spojrzenia zrozumiesz wszystko... Ale cóż,
dokąd zmuszona jestem używać jeszcze języka tej
smutnej ziemi, spróbuję czynić to z prostotą
małego dziecka, które zna miłość swej Matki!...
Pielgrzymka wyruszyła z Paryża siódmego
listopada, ale Tatuś wyjechał z nami do tego
miasta kilka dni wcześniej, byśmy mogły je
zwiedzić.
O godzinie trzeciej rano (8)
przeszłam przez Lisieux pogrążone jeszcze we śnie;
wiele uczuć cisnęło mi się wówczas do duszy.
Miałam poczucie, że idę w nieznane i że wielkie
rzeczy tam na mnie czekają... Tatuś był
rozradowany; kiedy pociąg ruszył, zaśpiewał starą
piosenkę: "Roule, roule, ma diligence, nous voilŕ
sur le grand chemin" (9).
Do Paryża przybyliśmy rano i zaraz zabraliśmy się
do zwiedzania go. Drogi Ojczulek niemało się
natrudził, by tylko sprawić nam przyjemność, toteż
niebawem oglądnęliśmy wszystkie cuda stolicy.
Jeśli chodzi o mnie, to znalazłam tylko jeden
jedyny, który mnie zachwycił, a była nim: "Matka
Boska Zwycięska" (10).
Ach! tego, co przeżyłam u Jej stóp, nie potrafię
wyrazić... Łaski, jakich mi udzieliła, poruszyły
mnie tak głęboko, że jedynie łzami mogłam
wypowiedzieć moje szczęście, podobnie jak w dniu
pierwszej Komunii św.... Najświętsza Panna dała mi
przeświadczenie, że to naprawdę Ona uśmiechnęła
się do mnie. Zrozumiałam, że czuwa nade mną, że
jestem Jej dzieckiem, pojęłam też, że nie mogę Jej
dać nic więcej, ponad to, by nazywać Ją "Mamusią",
które to imię wydawało mi się tkliwsze niż imię
"Matka"... Z jakąż żarliwością prosiłam Ją, by
mnie nieustannie strzegła i wkrótce ziściła moje
marzenie o ukryciu się w cieniu Jej dziewiczego
płaszcza! Ach! to było jedno z mych pierwszych
marzeń dziecięcych... Kiedy urosłam, zrozumiałam,
że w Karmelu znajdę naprawdę płaszcz Najświętszej
Dziewicy, toteż ku tej urodzajnej górze zwracały
się wszystkie moje pragnienia...
Błagałam również Matkę Boską Zwycięską, by
oddalała ode mnie wszystko, co mogłoby rzucić cień
na moją czystość; doskonałe zdawałam sobie sprawę,
że podczas takiej podróży, jak ta do Włoch, mogę
natknąć się na wiele rzeczy zdolnych mnie
zaniepokoić przede wszystkim dlatego, że nie
znając zła, bałam się je odkryć. Nie doświadczyłam
jeszcze tego, że dla czystych wszystko jest czyste
(11)
i że dusza prosta i prawa w niczym nie dostrzega
zła, ponieważ w rzeczywistości zło istnieje tylko
w skażonych sercach, a nie w obojętnych
przedmiotach... Modliłam się również do św.
Józefa, by czuwał nade mną; miałam do niego
nabożeństwo od dzieciństwa, a pogłębiało się ono
we mnie wraz z miłością do Najśw. Panny.
Codziennie odmawiałam modlitwę: "O św. Józefie,
ojcze i stróżu dziewic", toteż bez obawy podjęłam
moją długą podróż; sądziłam, że pod tak czujną
opieką niepodobna się jeszcze lękać.
Opuściliśmy Paryż w poniedziałek rano, siódmego
listopada, po poświęceniu się Najśw. Sercu w
bazylice na Montmartre (12).
Wkrótce zawarliśmy znajomość ze współuczestnikami
pielgrzymki. Będąc zazwyczaj tak dalece nieśmiałą,
że nie miałam odwagi rozmawiać, teraz wyzwoliłam
się zupełnie od tej krępującej wady; ku memu
ogromnemu zdziwieniu rozmawiałam swobodnie ze
wszystkimi wielkimi paniami, z księżmi, a nawet z
samym ks. Biskupem z Coutances. Miałam wrażenie,
jakbym przez całe życie obracała się w tym
świecie. Wydaje mi się, że byliśmy lubiani przez
wszystkich, a Tatuś zdawał się być dumny ze swych
córek; lecz jeżeli on był dumny z nas, my również
byłyśmy dumne z niego, bo w całej pielgrzymce nie
znalazłby się mężczyzna piękniejszy i bardziej
dystyngowany niż mój kochany Król. Lubił, byśmy
obie z Celiną były blisko niego; często, kiedy po
wyjściu z powozu oddalałam się od niego, wołał
mnie, bym mu podała ramię tak jak w Lisieux... Ks.
Reverony bacznie śledził całe moje zachowanie;
często z daleka widziałam, jak patrzył na mnie;
przy stole, jeżeli nie siedziałam naprzeciw niego,
nachylał się usiłując mnie widzieć i słyszeć, co
mówię. Chciał mnie zapewne poznać, by się
przekonać, czy nadaję się na karmelitankę; sądzę
że był zadowolony z tego egzaminu, bo pod koniec
podróży zdawał się być życzliwie do mnie
usposobionym, w Rzymie jednak - jak to później
opowiem - dalekim był od tego, by mnie popierać. -
Przed przybyciem do "wiecznego miasta", celu
naszej pielgrzymki, mieliśmy możność podziwiać
wiele wspaniałych rzeczy. Najpierw Szwajcaria ze
swymi górami, których szczyty ginęły w chmurach, z
uroczymi wodospadami o tak różnorodnym wyglądzie,
z głębokimi dolinami pełnymi olbrzymich paproci i
różowych wrzosów. Matko droga, jak dobrze robiło
mojej duszy to piękno, tak obficie rozsiane w
naturze, jak podnosiło, ją ku Temu, który ma
upodobanie w rozrzucaniu podobnych arcydzieł do
tej ziemi wygnania, nie trwającej dłużej jak jeden
dzień... Nie mogłam się dość napatrzeć temu
wszystkiemu. Z zapartym tchem stałam przy oknie,
chcąc być równocześnie po obu stronach wagonu,
ponieważ odwracając się widziałam czarujące
obrazy, zupełnie odmienne od tych, jakie
roztaczały się przed mymi oczyma.
Bywało, że znaleźliśmy się na szczycie góry,
mając u stóp przepaście, których wzrok zgłębić nie
zdoła, a których głębie jak gdyby chciały nas
pochłonąć... A oto czarująca wioska z wdzięcznymi
domkami i dzwonnicą, ponad którą miękko płynęły
oślepiająco białe chmury... W oddali wielkie
jezioro, ozłocone ostatnimi promieniami słońca;
spokojne i przejrzyste fale odbijały lazur Nieba i
purpurę zachodzącego słońca, roztaczając przed
naszymi oczyma urzekające widoki, najbardziej
poetyczne i czarujące, jakie można oglądać... W
głębi rozległego horyzontu widniały góry; ich
mgliste zarysy mogłyby ujść naszym oczom, gdyby
nie ich ośnieżone szczyty, które połyskując w
słońcu, przydawały uroku prześlicznemu jezioru,
którym zachwycaliśmy się...
Widok tych wszystkich cudów pobudzał moją duszę
do poważnych myśli; zdawało mi się, że teraz
pojmuję wielkość Boga i wspaniałości Nieba...
Życie zakonne przedstawiało mi się takim, jakim
jest, ze swoimi wyrzeczeniami i drobnymi ofiarami
spełnianymi w ukryciu. Rozumiałam, że w tych
warunkach łatwo zasklepić się w sobie, zapomnieć o
wzniosłym celu swego powołania, toteż mówiłam
sobie: później, w godzinie próby, kiedy zamknięta
w Karmelu będę mogła oglądać tylko maleńki skrawek
gwiaździstego Nieba, przywołam w pamięci te
dzisiejsze, widoki, a ich wspomnienie doda mi
odwagi; łatwo zapomnę o drobnych osobistych
sprawach w obliczu mocy i wielkości Boga, którego
jedynie pragnę kochać... Będę już mogła uniknąć
nieszczęścia przywiązania się do słomek, skoro:
"Moje SERCE PRZECZUWA, co Jezus zachował dla tych,
którzy Go miłują!...." (13)
Będąc pełną zachwytu nad dziełami Dobrego Boga,
mogłam z kolei podziwiać to, co dał On swym
stworzeniom. Spośród miast włoskich pierwszy
zwiedzaliśmy Mediolan. Bardzo szczegółowo
obejrzeliśmy katedrę, całą z białego marmuru, z
jej licznymi statuami, których byłoby dosyć na
stworzenie dość licznego tłumu. Byłyśmy obie z
Celiną nieustraszone, wszędzie pierwsze i tuż obok
Ekscelencji, aby widzieć wszystko, co dotyczyło
relikwii Świętych i dobrze słyszeć objaśnienia;
dzięki temu podczas Mszy św., którą odprawiał na
grobie św. Karola, znajdowałyśmy się razem z
tatusiom za ołtarzem, gdzie mogłam oprzeć głowę o
relikwiarz zawierający ciało świętego, ubrane w
strój pontyfikalny. I tak było wszędzie...
(Wyjąwszy wypadki, kiedy trzeba by było wejść tam,
gdzie godność Biskupa wzbraniała nam wstępu;
wiedziałyśmy dobrze, kiedy należy opuścić Jego
Ekscelencję)... Pozostawiając lękliwe panie, które
zasłaniały sobie twarz rękami po wspięciu się na
pierwsze wieżyczki wieńczące katedrę, podążyłyśmy
za najodważniejszymi pielgrzymami i dotarłyśmy aż
do szczytu ostatniej wieży, skąd miałyśmy radość
zobaczyć leżący u naszych stóp Mediolan, którego
liczni mieszkańcy sprawiali wrażenie małego
mrowiska... Zstąpiwszy z naszego piedestału,
rozpoczęłyśmy całomiesięczną wędrówkę powozami,
która raz na zawsze zaspokoiła moje pragnienie
jazdy bez zmęczenia! Cmentarz, campe santo,
zachwycił nas jeszcze więcej niż katedra;
wszystkie posągi z białego marmuru, zda się
ożywione dłutem geniusza, rozrzucone są na wielkim
polu umarłych jak gdyby od niechcenia, co w moich
oczach dodawało im uroku... Chciało by się
nieledwie pocieszać otaczające nas alegoryczne
postacie. Ich wyraz jest tak prawdziwy, ich ból
tak pełen spokoju i rezygnacji, że nie można tu
nie rozpoznać idei nieśmiertelności, którą
przepełnione były serca artystów wykonujących te
dzieła. Oto dziecko sypiące kwiaty na grób swych
rodziców; marmur zdaje się tracić swój ciężar i
delikatne listki nieomal przesuwają się pomiędzy
palcami dziecka; ma się wrażenie, jakoby je wiatr
rozwiewał. Lekki woal wdów i wstążki zdobiące
włosy młodych dziewcząt zdają się igrać w
podmuchach wiatru. Tatuś był zachwycony równie jak
my; w Szwajcarii był zmęczony, ale teraz powrócił
mu humor i cieszył się pięknymi widokami, które
mieliśmy możność podziwiać. Wyraz wiary i zachwytu
na jego pięknym obliczu objawiał duszę artysty.
Jakiś starszy pan (Francuz), który na pewno nie
miał tak poetyckiej duszy, przyglądał się nam spod
oka i stwierdził z niezadowoleniem: "Ach! co za
entuzjaści z tych Francuzów"; sprawiał
równocześnie wrażenie, jakby mu było żal, że nie
może podzielić naszego zachwytu. Myślę, że biedak
zrobiłby lepiej, gdyby pozostał w domu; nie
wyglądał bowiem na zadowolonego z podróży.
Znajdując się często w pobliżu nas, nieustannie
się skarżył; był niezadowolony z pojazdów, z
hoteli, z ludzi, z miast, w końcu ze
wszystkiego... Tatuś usiłował go pocieszyć z
właściwą sobie wielkodusznością, ofiarował mu
swoje miejsce, itd... ostatecznie, czując się
wszędzie dobrze, miał krańcowo różne usposobienie
niż jego niegrzeczny sąsiad... Ach! Jak
przeróżnego rodzaju ludzi widziałyśmy, jakże
interesujące jest studiowanie świata, gdy tak
niedługo ma się go opuścić!...
W Wenecji sceneria zmieniła się zupełnie;
zamiast wielkomiejskiego hałasu, w ciszy słychać
było tylko nawoływania gondolierów i plusk fal
poruszanych wiosłami. Wenecji nie brak uroku, ale
mnie wydała się smutnym miastem. Pałac dożów jest
wspaniały, ale też i smutny ze swymi rozległymi
apartamentami chełpiącymi się złotem, drzewem,
najdrogocenniejszymi marmurami i obrazami
największych mistrzów. Już od dawna jego
akustyczne sklepienia nie rozbrzmiewają głosem
wielkorządców wydających wyroki życia lub śmierci
w salach, przez które przechodziliśmy... Skończyły
się już cierpienia nieszczęśliwych więźniów,
zamykanych przez dożów w ciemnicach i lochach
podziemnych... Zwiedzając te straszliwe więzienia,
przenosiłam się myślą w czasy męczenników i
pragnęłam, by dane mi było naśladować ich!...
Trzeba było jednak opuścić szybko to miejsce i
przejść przez "most westchnień" nazwany tak z
powodu westchnień ulgi, jakie wydawali skazani po
wydostaniu się z okropności podziemia, zamiast
których woleli śmierć...
Z Wenecji udaliśmy się do Padwy, gdzie mieliśmy
możność uczcić język św. Antoniego, a następnie do
Bolonii, gdzie widzieliśmy św. Katarzynę, której
[twarz] zachowała ślad pocałunku Dzieciątka Jezus.
Mogłabym podać wiele ciekawych szczegółów o każdym
mieście, oraz tysiące drobnych wydarzeń z naszej
podróży, nie miałoby to jednak końca; toteż podam
tylko najważniejsze szczegóły.
- Bolonię opuszczałam z radością; to miasto
było dla mnie nieznośne z powodu studentów,
których tam pełno i którzy stali szpalerem ilekroć
mieliśmy nieszczęście iść piechotą; przecie
wszystkim zaś z powodu małego zajścia, jakie
miałam z jednym z nich (14);
szczęśliwa byłam, kiedy znalazłam się w drodze do
Loretto. Nie dziwię się, że tę właśnie okolicę
wybrała Najśw. Panna na przeniesienie swego
błogosławionego domku; pokój, radość, ubóstwo
panują tam wszechwładnie; wszystko jest proste i
prymitywne, kobiety zachowały swój wdzięczny strój
włoski i nie przyjęły, jak w innych miastach, mody
paryskiej. Słowem - Loretto oczarowało mnie. A cóż
dopiero powiedzieć o świętym domku?... Ach! jakże
głębokie było moje wzruszenie, kiedy znalazłam się
pod tym samym dachem co św. Rodzina? z czcią
oglądałam ściany, na których spoczywały boskie
oczy Jezusa, stąpałam po ziemi zroszonej potem św.
Józefa, gdzie Maryja nosiła Jezusa w swych
ramionach, a przedtem w swym dziewiczym łonie!...
Widziałam maleńką izdebkę, w której anioł zstąpił
do Najśw. Panny... włożyłam swój różaniec do
miseczki Dzieciątka Jezus... Jakże urocze to
wspomnienia!...
Największą naszą pociechą była możność
przyjęcia samego Jezusa w Jego domku, stania się
jego żywą świątynią w tym samym miejscu, które On
zaszczycił swoją obecnością. We wszystkich
kościołach, według zwyczaju włoskiego, św.
cyborium (15)
przechowywane jest tylko w jednym ołtarzu i tyłka
tam można przyjmować Komunię św.; ołtarz ten
znajdował się w bazylice, w której, niby w
szkatule z białego marmuru, zamknięty jest św.
domek, jak drogocenny diament. To jednak nie
wystarczyłoby nam do szczęścia. Nie w szkatule,
lecz w samym diamencie chciałyśmy przyjąć Komunię
św.... Tatuś, delikatny jak zwykle, postąpił tak
jak wszyscy, ale Celina i ja wyruszyłyśmy na
poszukiwanie, księdza (16),
który nam wszędzie towarzyszył i który właśnie
przygotowywał się do odprawienia Mszy św. w
Santa-Casa, korzystając ze specjalnego przywileju.
Poprosił on o dwie małe hostie i umieścił je na
palenie wraz ze swoją dużą; pojmujesz chyba, moja
droga Matko, z jakim zachwytem przyjęłyśmy tylko
we dwójkę Komunię św. w tym błogosławionym
domku!... Było to szczęście zupełnie niebiańskie,
którego nie sposób wyrazić słowami. Czymże dopiero
będzie nasza Komunia św. w wiekuistym mieszkaniu
Króla Niebios?... Tam radość nasza nie będzie
miała końca, nie będzie tam smutku, rozstania i
nie trzeba będzie koniecznie - dla zachowania
wspomnienia - skrobać ukradkiem murów, uświęconych
obecnością Bożą, dom Jego bowiem będzie naszym na
wieki... Nie chce On dać go nam już tu na ziemi,
tylko wskazuje nam, abyśmy ukochali ubóstwo i
życie ukryte; zachowuje natomiast dla nas swój
Pałac chwały, gdzie nie będzie już ukryty pod
postacią dziecka czy białej hostii, ale będzie
takim, jakim jest w blasku swego nieskończonego
majestatu!!!...
Teraz pozostało mi opowiedzieć jeszcze o
Rzymie, o Rzymie, celu naszej podróży, gdzie
spodziewałam się spotkać szczęście, a znalazłam
krzyż!... Nasz przyjazd wypadł w nocy; spaliśmy
jeszcze, gdy nas obudziło wołanie urzędników
kolejowych: "Roma, Roma..." To nie sen, byłam w
Rzymie!... (17)
Pierwszy dzień, spędzony za murami, był chyba
najmilszy, ponieważ pomniki zachowały patynę
wieków, podczas gdy w centrum Rzymu, na widok
wspaniałości hoteli i sklepów, można by sądzić, że
się jest w Paryżu. Ta przechadzka po rzymskich
rozłogach pozostawiła mi szczególnie miłe
wspomnienie. Nie będę rozwodzić się na temat
miejsc, któreśmy zwiedzali; jest dosyć książek
dających ich wszechstronny opis; opiszę jedynie
zasadnicze wrażenia jakich doznałam. Najsłodsze
było to, które przejęło mnie na widok Koloseum.
Nareszcie zobaczyłam tę arenę, na której tylu
męczenników przelało krew za Jezusa; gotowałam się
już do ucałowania uświęconej przez nich ziemi, gdy
tymczasem, jakież rozczarowanie! - centrum jest
jednym stosem gruzów. Pielgrzymi muszą się
zadowolić jedynie obejrzeniem go, ponieważ bariera
broni wejścia; nikt zresztą nie pokusiłby się o
próbę dotarcia do środka tych ruin... Być w Rzymie
i nie zejść do Koloseum?... To wydało mi się
niepodobieństwem. Nie słuchałam już objaśnień
przewodnika; zajmowała mnie tylko jedna myśl:
zejść na arenę!... Widząc robotnika, który
przechodził z drabiną, chciałam go o to zapytać;
całe szczęście jednak, że nie zrealizowałam mego
pomysłu, byłby mnie wziął za szaloną... Ewangelia
św. mówi, że Magdalena stojąc ciągle u grobu i
nachylając się kilkakrotnie, by zajrzeć do
wnętrza, zobaczyła w końcu dwóch aniołów. (18)
Podobnie jak ona uznawałam całą niemożliwość
zrealizowania mych pragnień, przechylałam się
jednak nadal w stronę ruin, do których chciałam
zejść; w końcu nie zobaczyłam aniołów, ale to,
czego szukałam. Wydawszy okrzyk radości
powiedziałam do Celiny: "Chodź szybko, możemy
przejść!..." Natychmiast przekroczyłyśmy barierę,
która w tym miejscu dotykała gruzów, i oto
schodziłyśmy po ruinach staczających się za każdym
naszym krokiem.
Tatuś obserwował to wszystko zdumiony naszą
odwagą; niebawem zawołał, byśmy wracały, ale dwie
uciekinierki nie słyszały już nic. Podobnie jak
wojownicy czują wzrastającą wśród niebezpieczeństw
odwagę, tak i nasza radość wzrastała w miarę
trudu, który musiałyśmy sobie zadać, by osiągnąć
przedmiot naszych pragnień. Celina, jako bardziej
uważna ode mnie, słuchała przewodnika i teraz
przypomniała sobie, że on wskazał mały kamień w
kształcie krzyża jako miejsce, na którym walczyli
męczennicy, i zaczęła go szukać. Znalazła go
niebawem i uklękłyśmy na tej świętej ziemi, a
nasze dusze pogrążyły się we wspólnej modlitwie...
Serce biło mi bardzo mocno, kiedy zbliżałam wargi
do piasku purpurowego od krwi pierwszych
chrześcijan. Błagałam o łaskę, abym i ja również
mogła stać się męczennicą dla Jezusa i w głębi
serca czułam, że moja modlitwa była wysłuchana!...
Wszystko to trwało bardzo krótko; zebrawszy kilka
kamyków, zawróciłyśmy ku ścianom ruin, by od nowa
zacząć nasze trudne przedsięwzięcie. Tatuś widząc,
jak byłyśmy uszczęśliwione, nie miał serca nas
ganić i widziałam dobrze, że był dumny z naszej
odwagi... Dobry Bóg opiekował się nami w sposób
widoczny, bo pielgrzymi nie zauważyli naszej
nieobecności i poszli dalej, zajęci oglądaniem
naprawdę wspaniałych arkad, przy których
przewodnik zwracał ich uwagę na: "małe GZYMSY i
KUPIDYNY znajdujące się poniżej"; toteż ani on,
ani "wielebni księża" nie dostrzegli radości,
którą przepełnione były nasze serca...
Katakumby pozostawiły mi również najmilsze
wrażenie; są one istotnie takie, jak je sobie
wyobrażałam, czytając ich opis w żywotach
męczenników. Jakkolwiek spędziliśmy tam część
popołudnia, miałam wrażenie, że trwało to zaledwie
kilka chwil, tak niezwykła wydawała mi się
atmosfera, którą tam oddychałam... Trzeba było
zdobyć parę pamiątek z katakumb, więc Celina i
Teresa, pozwoliwszy orszakowi oddalić się nieco,
zdołały wcisnąć się w głąb dawnego grobu św.
Cecylii i zebrać odrobinę ziemi uświęconej jej
obecnością. Przed podróżą do Rzymu nie miałam do
tej świętej specjalnego nabożeństwa, gdy jednak
zwiedziłam jej dom zamieniony na kościół (19),
miejsce jej męczeństwa, gdy dowiedziałam się, że
mieni się ją królową harmonii, nie dla jej
pięknego głosu ani muzycznego talentu, ale dla
upamiętnienia jej pieśni dziewiczej, którą
wyśpiewała swemu Niebieskiemu Oblubieńcowi
ukrytemu w głębi jej serca, uczułam do niej więcej
niż nabożeństwo, bo prawdziwą tkliwość, jak do
przyjaciółki... Stała się ona moją świętą, do
której miałam szczególne upodobanie, moją zaufaną
powiernicą... Wszystko mnie w niej zachwycało,
najwięcej zaś jej zawierzenie, jej bezgraniczna
ufność, dzięki której zdolna była wlać miłość
dziewictwa w dusze spragnione jedynie doczesnych
radości...
Święta Cecylia podobna jest do oblubienicy z
pieśni; w niej widzę "Chór w obozie wojennym" (20)...
Jej życie to nic innego, jak melodyjny śpiew
pośród największych doświadczeń, i nie dziwi mnie
to, ponieważ "na sercu swym złożyła Ewangelię
świętą" (21)
a w sercu swym Oblubieńca Dziewic!...
Bardzo miłe było dla mnie także zwiedzanie
kościoła św. Agnieszki (22);
wszak to przyjaciółka mego dzieciństwa, którą
przyszłam odwiedzić w jej własnym domu. Długo
rozmawiałam z nią o tej, która tak godnie nosi jej
imię i usiłowałam zdobyć jakąś relikwię anielskiej
patronki mej drogiej Matki, aby móc jej przywieźć,
niemożliwością jednak było uzyskać cokolwiek
innego, poza małym czerwonym kamyczkiem, jaki
oderwał się od bogatej mozaiki, pochodzącej z
czasów św. Agnieszki, na którą święta zapewne
często spoglądała. Czyż to nie urocze, że droga
Święta sama ofiarowała nam to, czegośmy szukały, a
czego nie wolno było samemu zabierać?... Zawsze
uważałam to za jej szczególną delikatność i dowód
miłości, z jaką słodka św. Agnieszka spogląda na
moją drogą Matkę i nią się opiekuje...
Sześć dni przeszło nam na zwiedzaniu cudów
Rzymu, siódmego dnia zaś ujrzałam największy
spośród wszystkich: "Leona XIII"... Tego dnia
pragnęłam i obawiałam się go zarazem, od niego
bowiem zależał los mego powołania. Odpowiedź ks.
Biskupa, którą powinnam była otrzymać, nie
nadeszła, zaś z listu od Ciebie, moja Matko,
dowiedziałam się, że nie jest on zbyt dobrze wobec
mnie usposobiony; ostatecznie jedyną deską ratunku
mogło być pozwolenie Ojca św... Ale aby je
uzyskać, trzeba było o nie prosić, trzeba było
zdobyć się na odwagę i przy wszystkich przemowić
"do Papieża"; drżałam na samą myśl o tym; co
wycierpiałam przed audiencją, wie tylko dobry Bóg
i moja droga Celina. Nigdy nie zapomnę jej udziału
we wszystkich moich doświadczeniach; zdawało się,
jakby moje powołanie było jej własnym. (Nasza
wzajemna miłość nie uszła uwagi księży z
pielgrzymki. Któregoś wieczoru, gdy zebranie było
tak liczne, że zabrakło krzeseł, Celina wzięła
mnie na kolana i spoglądałyśmy na siebie z taką
czułością, iż jeden z księży zawołał: Jakże one
się kochają! Ach! te dwie siostry nigdy nie mogą
się rozłączyć!" To prawda, że kochałyśmy się, ale
nasze wzajemne uczucie było tak czyste i tak
mocne, że nie zasmucała nas myśl o rozłące,
czułyśmy bowiem, że nic, nawet ocean, nie może nas
od siebie oddalić... Celina ze spokojem patrzyła,
jak moja łódeczka przybija do brzegu Karmelu, sama
zaś zgodziła się pozostać na burzliwym morzu
świata tak długo, dokąd Dobry Bóg zechce, pewna,
że przyjdzie czas, kiedy i ona przybije do
upragnionego przez nas brzegu...).
W niedzielę dwudziestego listopada, ubrawszy
się według przepisów ceremoniału watykańskiego (to
znaczy na czarno, z koronkowym okryciem na głowie)
i przyozdobiwszy się wielkim medalem Leona XIII,
zawieszonym na białoniebieskiej wstążeczce,
udaliśmy się do Watykanu, do kaplicy Najwyższego
Pasterza... O godzinie ósmej ogarnęło nas wielkie
wzruszenie, gdy wszedł, by odprawić Mszę św... Po
udzieleniu błogosławieństwa licznie zebranym wokół
niego pielgrzymom, wstąpił na stopnie ołtarza i tu
pokazał nam, przez swą pobożność godną Zastępcy
Jezusa, że był rzeczywiście "Ojcem Świętym". Serce
biło mi bardzo mocno i modliłam się z wielką
żarliwością, kiedy Jezus zstępował do rąk swego
Najwyższego Kapłana. Byłam pełna ufności.
Ewangelia tego dnia zawierała cudowne słowa: "Nie
lękaj się, trzódko mała, bo spodobało się Ojcu
mojemu dać wam królestwo" (23).
O nie, nie lękałam się, ufałam, że królestwo
Karmelu wkrótce się do mnie przybliży, toteż nie
przyszły mi na myśl inne słowa Jezusa: "Ja wam
przygotowałem królestwo, jak mnie przygotował
Ojciec mój" (24),
to znaczy, że ja zachowuję dla was krzyże i
doświadczenia, bo dzięki nim staniecie się godni
posiąść to królestwo, za którym tęsknicie. Skoro
konieczne było, by Chrystus cierpiał i tak wszedł
do chwały swojej (25),
to jeśli pragniecie zająć miejsce u Jego boku,
pijcie kielich, który On pił!... (26)
Ten kielich podał mi Ojciec święty, i łzy moje
zmieszały się z gorzkim napojem, który mi
ofiarowano. Po Mszy św. dziękczynnej, następującej
bezpośrednio po Mszy Jego Świątobliwości,
rozpoczęła się audiencja. Leon XIII usiadł na
wielkim fotelu; ubrany był w prostą białą sutannę,
pelerynkę tego samego koloru, a na głowie miał
małą piuskę. Otaczali go kardynałowie, arcybiskupi
i biskupi, ale ja widziałam ich tylko ogólnie,
mając całą uwagę zwróconą na Ojca świętego.
Przechodziliśmy przed nim procesjonalnie; każdy z
pielgrzymów po kolei klękał, całował stopę i rękę
Leona XIII, oraz przyjmował jego błogosławieństwo,
po czym dwaj z gwardii szlacheckiej dotykali go
zgodnie z ceremoniałem na znak, że ma się podnieść
(to znaczy pielgrzym, bo z powodu mego złego
wyrażania się można by sądzić, że chodzi tu o
Papieża). Zanim weszłam do apartamentów papieskich
zdecydowana byłam przemówić, gdy jednak
spostrzegłam po prawej stronie Ojca św. "Ks.
Révérony!..." poczułam, że moja odwaga słabnie. W
tej samej niemal chwili on ze swej strony
zapowiedział nam, że zabrania mówić do Leona XIII,
ponieważ audiencja przeciągnęłaby się zbyt
długo... Odwróciłam się do mojej drogiej Celiny,
by się przekonać, co o tym sądzi: "Mów!" - rzekła
mi. W chwilę potem znalazłam się u stóp Ojca św.;
pocałowałam jego pantofel, on podał mi rękę, ale
zamiast ją pocałować złożyłam swoje i podnosząc ku
jego twarzy oczy pełne łez, zawołałam: "Ojcze
święty, proszę Cię o wielką łaskę!..." (27)
- Wtedy Papież pochylił się ku mnie w taki
sposób, że moja twarz dotykała niemal jego twarzy;
widziałam utkwione we mnie jego czarne i głębokie
oczy. które zdawały się przenikać aż do głębi
duszy. - "Ojcze święty, powtórzyłam, dla uczczenia
twego jubileuszu pozwól mi wstąpić do Karmelu w
piętnastym roku życia!..."
Głos mi zapewne drżał z wzruszenia, bo Ojciec
św. obracając się do ks. Révérony, który patrzył
na mnie zdziwiony i niezadowolony, powiedział:
"Nie rozumiem dobrze". Gdyby Dobry Bóg pozwolił,
ks. Révérony mógł bardzo łatwo uzyskać dla mnie
to, czego pragnęłam; On jednak chciał mi dać krzyż
a nie pociechę. - "Ojcze święty - odpowiedział
Wikariusz Generalny - to jest dziecko, które
pragnie wstąpić do Karmelu w piętnastym roku
życia; przełożeni rozpatrują właśnie tę sprawę". -
"A więc, moje dziecko - odpowiedział Ojciec św.
patrząc na mnie z dobrocią - zrób to, co ci
przełożeni powiedzą". Opierając ręce na jego
kolanach, zrobiłam ostatni wysiłek i rzekłam tonem
błagalnym: "Ojcze święty, jeśli powiesz tak,
wszyscy się zgodzą..." Patrząc na mnie uważnie,
wypowiedział te oto słowa, podkreślając każdą
sylabę: "A zatem... a zatem wstąpisz, jeśli Pan
Bóg tego zechce!..." (Jego akcent był przy tym tak
przenikliwy i przekonywający, że mam wrażenie,
jakbym go jeszcze słyszała). Dobroć Ojca św.
dodała mi odwagi, chciałam jeszcze coś powiedzieć,
ale dwaj z gwardii szlacheckiej dotknęli mnie
bardzo grzecznie, dając znak do powstania; widząc
zaś, że to nie wystarczy, wzięli mnie pod ramiona
i ks. Révérony pomógł im podnieść mnie, bo
pozostawałam nadal z rękami złożonymi, opartymi o
kolana Leona XIII, i trzeba mnie było siłą oderwać
od jego stóp... W chwili, gdy mnie w ten sposób
podnoszono, Ojciec św. położył rękę na moich
ustach, potem podniósł ją, by mnie pobłogosławić
(28),
podczas gdy moje oczy napełniły się łzami i ks.
Révérony miał możność oglądać przynajmniej tyle
diamentów, ile ich widział w Bayeux." Dwaj z
gwardii szlacheckiej nieśli mnie nieomal aż do
drzwi, gdzie trzeci wręczył mi medal Leona XIII.
Celina idąc za mną, była świadkiem sceny, która
się rozegrała; będąc przejętą niemal tak jak ja,
miała jednak odwagę poprosić Ojca św. o
błogosławieństwo dla Karmelu. Ks. Révérony
odpowiedział z niezadowoleniem: "Karmel jest już
pobłogosławiony". Dobry Ojciec .św. powtórzył ze
słodyczą: "O tak, już jest pobłogosławiony". Tatuś
wcześniej podszedł do stóp Ojca św. (w grupie
panów) (29).
Ks. Révérony okazał się dla niego uprzejmy i
przedstawił go jako Ojca dwóch karmelitanek.
Papież na znak szczególnej łaskawości położył rękę
na czcigodnej głowie mego drogiego Króla, jakby
chciał go w ten sposób naznaczyć tajemniczą
pieczęcią w imieniu Tego, którego jest prawdziwym
zastępcą... Ach! teraz, gdy ten Ojciec czterech
karmelitanek jest już w Niebie, na jego czole
spoczywa już nie ręka Papieża, zdająca się wróżyć
mu męczeństwo... ale ręka Oblubieńca Dziewic,
Króla Chwały, opromieniająca głowę Wiernego Sługi
i już nigdy ta dłoń chwalebna nie usunie się z
czoła, które uwieńczyła na wieki!...
Mój drogi Tatuś niemało się zmartwił, gdy po
wyjściu z audiencji znalazł mnie zalaną łzami;
usiłował mnie pocieszyć, ale bezskutecznie... W
głębi serca czułam wielki pokój, ponieważ zrobiłam
absolutnie wszystko, co było w mojej mocy, by
odpowiedzieć na żądanie Boże, niemniej pokój ten
panował w głębi, a duszę moją przepełniała gorycz,
ponieważ Jezus milczał. Miałam wrażenie, jakoby
mnie opuścił; nic nie zdradzało mi Jego
obecności... Słońce także tego dnia nie odważyło
się świecić, i piękne, błękitne niebo Italii,
zasnute posępnymi chmurami, nie przestawało płakać
wraz ze mną... Ach! wszystko się skończyło, podróż
straciła już w moich oczach wszelki urok, ponieważ
cel jej był chybiony. A przecież ostatnie słowa
Ojca św. winny mnie były pocieszyć; czyż
ostatecznie nie były one naprawdę prorocze? To, co
Dobry Bóg chciał, wypełniło się pomimo wszelkich
przeciwności. Nie dopuścił On, aby stworzenia
pełniły swoje własne zamysły, lecz Jego wolę... Od
jakiegoś czasu ofiarowałam się Dzieciątku Jezus
jako Jego mała zabawka i prosiłam Go, aby się mną
bawił nie jak drogocenną zabawką, którą dzieci
oglądają tylko, nie śmiejąc jej dotknąć, ale jak
nic nie wartą piłeczką, którą mógłby rzucić na
ziemię, kopnąć nogą, przekłuć, pozostawić w kącie,
lub też przytulić mocno do serca, jeśliby Mu to
sprawiło przyjemność; jednym słowem, chciałam
zabawić małego Jezusa, sprawić Mu radość, chciałam
oddać się Jego dziecinnym kaprysom. I wysłuchał
mojej modlitwy...
W Rzymie Jezus przekłuł swoją zabaweczkę;
chciał zobaczyć, co znajduje się w jej środku, a
po zbadaniu, zadowolony ze swego odkrycia,
pozwolił upaść swej piłeczce a sam zasnął... I cóż
działo się podczas Jego słodkiego snu i jakie były
losy opuszczonej piłeczki?... Jezus śnił, że nadal
bawi się swoją piłeczką, rzucając ją i podnosząc
na przemian, a potem kiedy spostrzegł, że
potoczyła się bardzo daleko, przytulił ją do swego
serca, aby już nigdy więcej nie wypuścić jej ze
swojej rączki...
Zdajesz sobie sprawę, moja droga Matko, jak
smutną była piłeczka, kiedy się znalazła na
ziemi... Wbrew wszelkiej nadziei nie przestawałam
jednak ufać (30).
W kilka dni po audiencji u Ojca św. Tatuś poszedł
odwiedzić dobrego brata Symeona (31)
i spotkał u niego ks. Révérony, który był bardzo
uprzejmy. Tatuś wypomniał mu na wesoło, że nie
dopomógł mi w moim trudnym przedsięwzięciu, po
czym opowiedział bratu Symeonowi historię swej
Królowej. Czcigodny starzec słuchał jego
opowiadania z wielkim zainteresowaniem, zanotował
je sobie i rzekł ze wzruszeniem: "Tego nie widuje
się we Włoszech". Sądzę, że to spotkanie zrobiło
na ks. Révérony bardzo dobre wrażenie; odtąd nie
przestawał mi dowodzić, że w końcu został
przekonany o moim powołaniu.
Nazajutrz po tym pamiętnym dniu pojechaliśmy
rankiem do Neapolu i Pompei. Wezuwiusz na naszą
cześć wydawał przez cały dzień grzmoty,
wypuszczając z towarzyszeniem strzałów armatnich
szerokie słupy dymu. Ślady, jakie pozostawił w
ruinach Pompei, są przerażające: objawiają one moc
Boga "Który na ziemię patrzy, a ona drży, dotyka
gór, a one dymią..." (32)
Chętnie przechadzałabym się samotnie pośród
ruin, rozmyślając o kruchości tego co ludzkie, ale
tłumy turystów odbierały temu zburzonemu miastu
znaczną część jego ponurego uroku... W Neapolu
było wprost przeciwnie, wielka ilość dwukonnych
pojazdów uświetniła tylko naszą przejażdżkę do
klasztoru San Martino, położonego na wysokim
wzgórzu ponad miastem. Na nieszczęście konie,
które nas wiozły, ponosiły co chwilę i nieraz
sądziłam, że nadchodzi moja ostatnia godzina.
Daremnie woźnica powtarzał bez przerwy magiczne
słowo włoskich przewoźników: "Appipau,
Appipau...", biedne konie omal nie wywróciły
powozu; koniec końców, dzięki pomocy naszych
aniołów stróżów, dotarliśmy do wspaniałego hotelu.
Podczas całej podróży stawaliśmy w
pierwszorzędnych hotelach; nigdy dotąd nie byłam
otoczona takim luksusem. I tu właśnie sprawdza się
powiedzenie, że bogactwo nie daje szczęścia;
byłabym o wiele szczęśliwsza pod słomianym dachem,
mając przy tym nadzieję wstąpienia do Karmelu,
aniżeli pośród złoconych lamperii, schodów z
białego marmuru, jedwabnych kobierców, ale z
sercem pełnym goryczy... O! jakże dobrze to
czułam, że szczęście nie znajduje się w
przedmiotach, które nas otaczają, ale w głębi
duszy; można je posiadać równie dobrze w
więzieniu, jak i w pałacu; najlepszy dowód, że
jestem szczęśliwsza w Karmelu, nawet pośród
doświadczeń zewnętrznych i wewnętrznych, aniżeli
byłam w świecie, otoczona wszelkimi wygodami
życia, a przede wszystkim rozkoszami ojcowskiego
domu!...
Mimo że dusza moja była pogrążona w smutku, nie
pokazywałam tego po sobie, sądziłam bowiem, że
moja prośba, jaką skierowałam do Ojca św., nie
jest nikomu znana; wkrótce miałam okazję przekonać
się, że jest zupełnie inaczej. Kiedyś zostałam
sama z Celiną w wagonie (inni pielgrzymi udali się
do bufetu podczas kilkuminutowego postoju) i
widzę, jak ks. Legoux, wikariusz generalny z
Coutance, otwiera drzwi i spoglądając na mnie z
uśmiechem pyta: "Jakże się miewa nasza mała
karmelitanka?..." Uświadomiłam sobie wówczas, że
cała pielgrzymka zna moją tajemnicę; na szczęście
nikt o tym przy mnie nie wspominał, ale widziałam,
że patrzono na mnie z sympatią. Moja prośba nie
sprawiła więc złego wrażenia, raczej przeciwnie...
W małym miasteczku Asyżu (33)
miałam okazję wsiąść do powozu ks. Révérony; była
to łaska, jakiej nie dostąpiła żadna dama podczas
całej podróży. A oto, jak uzyskałam ów przywilej.
Po zwiedzeniu miejsc owianych wonią cnót św.
Franciszka i św. Klary, udaliśmy się na
zakończenie do klasztoru: św. Agnieszki, siostry
św. Klary. Mogłam ku mojej radości oglądnąć głowę
Świętej i kiedy pozostałam tam jako jedna z
ostatnich, zauważyłam, że zgubiłam pasek. Zaczęłam
go szukać w tłumie; jeden z księży zlitował się
nade mną i pomógł mi, ale gdy znalazłam,
spostrzegłam, że się oddalił, a ja zostałam sama
nadal szukając, bo choć miałam już pasek, nie
mogłam go założyć, brakowało sprzączki. Wreszcie
zobaczyłam ją lśniącą w kącie, schwyciłam ją i
przyczepiłam do paska, co nie trwało zbyt długo.
Poprzednia czynność zajęła jednak dużo czasu,
toteż ku memu wielkiemu zdumieniu znalazłam się
przed kościołem sama; spośród licznych powozów
znikły wszystkie z wyjątkiem powozu ks. Révérony.
Cóż było robić? Czy miałam biec za powozami, które
już znikły mi z oczu, ryzykować spóźnienie do
pociągu i mego drogiego Tatusia narazić na
niepokój, czy raczej poprosić o miejsce w kolasie
ks. Révérony?... Zdecydowałam się na to ostatnie.
Z miną najbardziej uprzejmą i możliwie najmniej
zakłopotaną, mimo mego krańcowego zakłopotania,
przedstawiłam mu swoją krytyczną sytuację, czym z
kolei jego wprawiłam w zakłopotanie, ponieważ jego
powóz był wypełniony przez najbardziej
dystyngowanych panów z pielgrzymki; niemożliwością
było znaleźć jedno miejsce wolne. Wtedy jakiś
bardzo elegancki pan ustąpił mi swego miejsca, a
sam usiadł skromnie obok woźnicy. Poczułam się jak
wiewiórka schwytana w pułapkę i bynajmniej nie
byłam zachwycona, znalazłszy się w otoczeniu tak
godnych osobistości, a zwłaszcza siedząc naprzeciw
najgroźniejszej... Tymczasem on był dla mnie
bardzo uprzejmy; od czasu do czasu przerywał
rozmowę z panami, aby powiedzieć mi coś o Karmelu.
Po przyjeździe na dworzec wszystkie wielkie
osobistości wyciągnęły swe wielkie portmonetki, by
dać pieniądze woźnicy (już zapłaconemu); zrobiłam
tak jak oni i wyciągnęłam swoją maleńką
portmonetkę, ale ks. Révérony nie pozwolił mi
wyjąć z niej ślicznych malutkich pieniążków i
wolał dać jeden duży za nas dwoje...
Kiedy indziej znalazłam się koło niego w
omnibusie; był jeszcze bardziej uprzejmy i obiecał
mi, że zrobi wszystko co możliwe, bym mogła
wstąpić do Karmelu... Wszystko to wlało nieco
balsamu w moje rany, niemniej te krótkie spotkania
nie były w stanie zapobiec temu, że powrót był o
wiele mniej przyjemny od wyjazdu; nie miałam już
więcej nadziei "na Ojca św."; nie znalazłam żadnej
pomocy na ziemi, która wobec tego wydawała mi się
suchą i bezwodną pustynią (34),
cała moja nadzieja była jedynie w Dobrym Bogu, w
Nim samym... nabrałam doświadczenia, że lepiej
uciekać się do Niego niż do Jego świętych...
Mimo że w duszy mej panował smutek, nie
przestałam się żywo interesować świętymi
miejscami, które zwiedzaliśmy. We Florencji (35)
byłam szczęśliwa, mogąc oglądać ciało św.
Magdaleny de Pazzi w pośrodku chóru karmelitanek,
które otworzyły nam wielką kratę; nie mogliśmy się
dość nacieszyć z tego przywileju i wiele osób
pragnęło otrzeć swe różańce o grób świętej, nikt
jednak oprócz mnie nie zdołał przesunąć ręki przez
oddzielającą nas kratę, toteż wszyscy przynosili
mi różańce, a ja byłam bardzo dumna ze swojej
funkcji... Zawsze wynalazłam sposób, by
wszystkiego dotknąć. W kościele św. Krzyża
Jerozolimskiego (w Rzymie) mieliśmy możność uczcić
liczne szczątki prawdziwego Krzyża, dwa ciemię i
jeden ze świętych gwoździ zamknięty we wspaniałym
relikwiarzu wykonanym ze złota, ale Palio
nieoszklonym, toteż oddając cześć tej cennej
relikwii, znalazłam sposób, by wsunąć swój mały
palec w jeden z otworów relikwiarza, dzięki czemu
mogłam dotknąć gwoździa, zbroczonego niegdyś krwią
Jezusa... Byłam istotnie nazbyt śmiała!... Na
szczęście Pan Bóg, który przenika głębie serc wie,
że miałam czystą intencję i że za nic w świecie
nie chciałabym Jemu się nie podobać; postępowałam
z Nim jak dziecko, które wierzy, że mu wszystko
wolno i skarby Ojca uważa za swoje. - Nie mogę też
zrozumieć, dlaczego we Włoszech tak łatwo kobietom
narazić się na ekskomunikę; co chwila mówiono nam:
"Nie wchodźcie tu... Nie wchodźcie tam, bo
będziecie ekskomunikowane!" Ach! biedne kobiety,
jakże one są pogardzane!... A przecież one kochają
Dobrego Boga bardziej niż przeważająca większość
mężczyzn, a w czasie Męki Pana Naszego kobiety
miały więcej odwagi niż apostołowie, stawiły czoło
zniewagom żołnierzy, nie lękały się otrzeć
czcigodne Oblicze Jezusa. Zapewne dlatego pozwala
On, aby na ziemi wzgarda była ich udziałem, że sam
ją wybrał dla siebie... W Niebie okaże się jasno,
że Jego myśli nie są jako myśli ludzkie (36),
wtedy bowiem ostatni będą pierwszymi... (37)
Podczas podróży niejednokrotnie nie miałam
cierpliwości czekać na to pierwszeństwo w
Niebie... Któregoś dnia, gdy zwiedzaliśmy klasztor
Karmelitów, nie zadowalając się spacerem razem z
pielgrzymami po galeriach zewnętrznych, zapuściłam
się w wewnętrzny krużganek... Nagle ujrzałam
poczciwego starego karmelitę, który z daleka dawał
mi znaki, bym się oddaliła; ale ja, zamiast pójść
sobie, zbliżyłam się do niego i wskazując na
obrazy w krużganku, pokazałam mu na migi, że są
ładne. Po moich włosach spuszczonych na plecy i
moim młodym wyglądzie poznał zapewne, że ma do
czynienia z dzieckiem; uśmiechnął się do mnie z
dobrocią i oddalił się widząc, że nie ma przed
sobą wroga. Gdybym umiała po włosku, byłabym mu
powiedziała, że jestem przyszłą karmelitanką, ale
z powodu budowniczych wieży Babel było to dla mnie
niemożliwe. <>- Zwiedziwszy jeszcze Pizę i
Genuę (38)
wracaliśmy do Francji. W czasie drogi powrotnej
mieliśmy wspaniałe widoki: to jechaliśmy wzdłuż
morza; szyny kolejowe biegły tak blisko niego, że
miało się wrażenie, jakoby fale podchodziły aż do
nas (ten widok spowodowała wczorajsza burza,
dzięki której sceneria stała się jeszcze bardziej
imponująca); to znowu mijaliśmy równiny pokryte
plantacjami pomarańcz z dojrzałymi owocami,
zielone gaje oliwek o lekkich liściach, oazy
prześlicznych palm... w zapadającym zmroku
widzieliśmy mnóstwo małych przystani morskich
jarzących się niezliczonymi światłami, podczas gdy
na Niebie migotały pierwsze gwiazdy... Ach! ileż
poetycznych przeżyć przepełniało mi duszę na widok
tych wszystkich rzeczy, które oglądałam po raz
pierwszy i ostatni w życiu!... Bez żalu patrzyłam,
jak znikały; serce moje wyrywało się do innych
cudów; dość już napatrzyło się na piękności ziemi,
przedmiotem jego pragnień stały się piękności
Nieba; chciało zostać więźniem, by dawać je
duszom... Zanim danym mi było zobaczyć otwierające
się przede mną bramy błogosławionego więzienia, do
którego wzdychałam, trzeba mi było jeszcze wiele
zmagać się i cierpieć; czułam to wracając do
Francji, mimo to ufność moja była tak wielka, że
nie rezygnowałam z myśli o wstąpieniu dwudziestego
piątego grudnia... Po przybyciu do Lisieux
pierwszą wizytę złożyliśmy w Karmelu (39).
Cóż to było za spotkanie!... Miałyśmy sobie tak
wiele do powiedzenia po miesiącu rozłąki,
miesiącu, który zdawał mi się bardzo długi i
podczas którego nauczyłam się więcej, niż przez
całe lata...
Matko moja droga! jakże słodko mi było ujrzeć
Cię znowu, otworzyć przed Tobą swoją biedną, małą,
zranioną duszę, przed Tobą, która tak dobrze
umiałaś mnie zrozumieć, że jedno słowo, jedno
spojrzenie wystarczało, byś odgadła wszystko!
Wyczerpałam już wszystkie moje możliwości,
zrobiłam wszystko co do mnie należało, wszystko,
łącznie z przemówieniem do Ojca św.; nie
wiedziałam, co jeszcze mogłabym uczynić. Radziłaś
mi napisać do ks. Biskupa i przypomnieć mu jego
obietnicę; zrobiłam to niezwłocznie i jak tylko
potrafiłam najlepiej, ale w słowach, które wujowi
wydały się zbyt proste. On to poprawił mój list; w
chwili, gdy szłam go wysłać, otrzymałam list od
Ciebie, w którym poleciłaś, by nie pisać, tylko
poczekać kilka dni; posłuchałam natychmiast w tym
przekonaniu, że jest to najlepszy sposób, by nie
pobłądzić. Wreszcie list mój odszedł na dziesięć
dni przed Bożym Narodzeniem (40).
Byłam najmocniej przekonana, że na odpowiedź nie
trzeba będzie czekać; codziennie rano po Mszy św.
chodziłam z Tatusiom na pocztę w nadziei, że
znajdę tam pozwolenie na to, bym mogła odlecieć,
ale każdy ranek przynosił nowy zawód, co nie
zachwiało jednak mojej wiary... Prosiłam Jezusa,
by pozrywał moje więzy; uczynił to, ale w sposób
zupełnie inny, niż tego oczekiwałam. Nadeszły
piękne święta Bożego Narodzenia, a Jezus nie
obudził się... Pozostawił swą piłeczkę na ziemi,
nie spojrzawszy nawet na nią...
Na Pasterkę szłam z rozdartym sercem; tak
bardzo liczyłam na to, że będę w niej uczestniczyć
za kratami Karmelu. Była to bardzo wielka próba
mojej wiary, ale Ten, którego serce czuwa podczas
snu (41),
dał mi zrozumieć, że dla tych, których wiara jest
jako ziarno gorczycy, sprawi cuda i góry
przeniesie, aby tę małą wiarę umocnić (42);
ale dla swych zaufanych przyjaciół, dla swej
Matki, nie czynił cudów, zanim nie wypróbował ich
wiary. Czyż nie pozwolił umrzeć Łazarzowi, chociaż
Marta i Maria posłały do Niego mówiąc, że jest
chory?... (43)
A na godach w Kanie, kiedy Najśw. Panna prosiła
Jezusa, by dopomógł Gospodarzowi domu, czyż nie
odpowiedział, że Jego godzina jeszcze nie
nadeszła?... (44)
Ale po próbie - jakaż nagroda! Woda zmienia się w
wino... Łazarz zmartwychwstaje!... Podobnie
postąpił Jezus ze swą małą Teresą; długo ją
doświadczając, wypełnił wreszcie wszystkie
pragnienia jej serca.
Po południu tych świąt promiennych, które
spędziłam we łzach, poszłam odwiedzić
karmelitanki. Miałam ogromną niespodziankę, kiedy
po otwarciu kraty zobaczyłam uroczego małego
Jezusa trzymającego w ręce piłkę, na której
wypisane było moje imię. Zamiast Jezusa, który był
jeszcze za mały, by mógł mówić, karmelitanki
zaśpiewały mi piosenkę ułożoną przez moją drogą
Matkę; każde jej słowo wlewało mi do duszy
niezmiernie słodką pociechę. Nigdy nie zapomnę
owej delikatności matczynego serca, które zawsze
darzyło mnie najtkliwszą czułością... Dziękując
przez łzy, opowiedziałam, jaką to niespodziankę
zrobiła mi moja kochana Celina po powrocie z
Pasterki. W moim pokoju znalazłam uroczy basen, w
pośrodku którego mały okręcik unosił małego
Jezusa, śpiącego ze swą małą piłką; na białym
żaglu Celina wypisała słowa: "Ja śpię, lecz serce
moje czuwa" (45),
a na okręciku to jedno tylko słowo: "Zdanie się!".
Ach! jeśli Jezus nie odezwał się jeszcze do swej
małej oblubienicy, jeśli boskie Jego oczy wciąż
jeszcze były zamknięte, to przynajmniej objawił
się jej za pośrednictwem dusz znających całą
delikatność i miłość Jego serca...
W pierwszym dniu 1888 roku ofiarował mi Jezus
swój krzyż, ale tym razem miałam go nieść sama;
był on tym boleśniejszy, że nie był zrozumiany...
W liście Matki Marii od św. Gonzagi otrzymałam
wiadomość, że odpowiedź od ks. Biskupa przyszła
dwudziestego ósmego, w uroczystość św.
Niewiniątek, ale Matka mnie o tym nie zawiadomiła,
ponieważ zadecydowała, że wstąpię dopiero po
Wielkim Poście. Nie mogłam powstrzymać łez na myśl
o tak długiej zwłoce. Było to dla mnie
doświadczenie zupełnie szczególne; zerwane zostały
więzy łączące mnie ze światem, a oto święta arka
odmawiała wstępu biednej małej gołąbce... Wiem
dobrze, że musiałam wydawać się niemądrą, nie
przyjmując radośnie tych trzech miesięcy wygnania,
ale wiem również, że to doświadczenie było
największe, choć na takie nie wyglądało, i że
dzięki niemu wzrosłam w zdaniu się [na Boga] i w
innych cnotach.
Jak spędziłam te trzy miesiące, tak bogate w
laskę dla mojej duszy?... Początkowo przyszła mi
myśl, żeby się nie krępować przez prowadzenie
życia tak uregulowanego jak dotąd, wkrótce jednak
zrozumiałam wartość ofiarowanego mi czasu,
postanowiłam więc oddać się życiu bardziej niż
kiedykolwiek poważnemu i umartwionemu. Kiedy mówię
umartwionemu, nie należy rozumieć tego w taki
sposób, jakobym czyniła pokutę. Niestety! nigdy
żadnej pokuty nie czyniłam; daleka byłam od
naśladowania tych pięknych dusz, które od
dzieciństwa praktykowały wszelkiego rodzaju
umartwienia; me odczuwałam nigdy pociągu w tym
kierunku. Pochodziło to niewątpliwie z mego
tchórzostwa, boć przecież mogłam, tak jak Celina,
wynajdywać tysiące drobnych sposobów, by zadać
sobie cierpienie. Tymczasem zawsze pozwalałam, by
mnie pieszczono w puchu i karmiono jak pisklę,
któremu pokuta nie potrzebna... Umartwienia moje
polegały na przełamywaniu własnej woli przez
ustawiczną gotowość do uległości, na
powstrzymywaniu się od ostrych odpowiedzi, na
spełnianiu małych usług w ukryciu, na siedzeniu
bez opierania się plecami itd... itd... Przez
praktykę owych nic przygotowywałam się do zostania
oblubienicą Jezusa i nie zdołam wypowiedzieć, jak
słodkie wspomnienie pozostawiło mi to
oczekiwanie... Trzy miesiące minęły szybko;
nadeszła w końcu tak gorąco upragniona chwila.
* * *
(1) Pielgrzymka została
zorganizowana przez diecezję Coutances z okazji
złotego jubileuszu kapłaństwa Leona XIII.
Dołączyła się do niej diecezja Bayeux, aby w
czasie antyklerykalnych zamieszek we Włoszech
złożyć Ojcu św. świadectwo wiary.
(2) Por. Ekl 2, 11.
(3) O naśladowaniu Chrystusa, ks.
III 24, 2.
(4) Iz 65, 15.
(5) Ap 2, 17.
(6) 1 Kor 4, 5.
(7) Mt 5, 13.
(8) W piątek, 4 listopada 1887
roku.
(9) "Obracaj, obracaj swe koła,
mój dyliżansie, oto jesteśmy na szerokiej drodze".
(10) W bazylice "Notre Dame des
Victoires.
(11) Tt 1, 15.
(12) Oficjalne otwarcie
pielgrzymki odbyło się w niedzielę 6 listopada w
krypcie bazyliki Sacré-Coeur de Montmartre. Pociąg
opuścił dworzec Wschodni w poniedziałek 7
listopada o godz. 6.35. Dzięki delikatności
biskupa Legoux przedział, w którym jechał pan
Martin, otrzymał za patrona św. Marcina. W języku
francuskim jest tu gra słów: pan Martin - Saint
Martin.
(13) Por. 1 Kor 2, 9.
(14) "W chwili kiedyśmy
opuszczali pociąg w Bolonii, znalazło się tam
mnóstwo studentów; jeden z nich szybko uniósł
Teresę w ramionach, czemu z powodu ścisku nie
mogliśmy przeszkodzić. Ona jednak polecając się
Najśw. Pannie, przeszyła go takim spojrzeniem, że
natręt przestraszył się i natychmiast puścił
schwytanej". (Zeznanie s. Genowefy od św. Teresy w
Procesie Apostolskim: Bayeux, tom II. fol. 470 v).
(15) Najświętszy Sakrament.
(16) Ks. Leconte, wikary
kościoła św. Piotra w Lisieux.
(17) 13 listopada.
(18) Por. J 20, 11-12.
(19) Kościół św. Cecylii na
Zatybrzu.
(20) Por. Pnp 7, 1.
(21) Oficjum św. Cecylii.
(22) Bazylika św. Agnieszki za
murami.
(23) Łk 12, 32; ewangelia ze
wspomnienia św. Feliksa Walezego, 20 listopada.
(24) Łk 22, 29.
(25) Por. Łk 24, 26.
(26) Por. Mt 20, 21-23.
(27) W rękopisie następujący po
tym fragment (-...-) znajduje się, w formie
dopisku, u dołu karty 63 r.
(28) W tym miejscu rękopisu jest
dodatek obcy: "i długo za mną patrzył..."
(29) Teresa popełniła tu błąd.
Według innych dokumentów mężczyźni przechodzili
przed Ojcem św. po paniach i księżach.
(30) Por. Rz 4, 18.
(31) Brat ten ze Zgromadzenia
Braci Szkół Chrześcijańskich był dyrektorem
kolegium św. Józefa i był bardzo ceniony w
środowisku rzymskim.
(32) Ps 103,32.
(33) Czwartek, 24 listopada.
(34) Por. Ps 62, 2.
(35) Pobyt we Florencji trwał od
24 listopada wieczorem do 26 po południu.
(36) Por. Iz 55, 8-9.
(37) Por. Mt 20, 16.
(38) 26 i 27 listopada.
(39) Pielgrzymi przybyli do
Lisieux 2 grudnia po południu. Wizyta w Karmelu
była prawdopodobnie nazajutrz.
(40) List nosi datę 16 grudnia.
(41) Por. Pnp 5, 2.
(42) Por. Mt 17, 19.
(43) Por. J 11, 3.
(44) Por. J 2, 4.
(45) Pnp 5, 2.
(46) Tj. zdanie się na wolę Bożą
(abandon). |