Dzieje duszy Św. Teresa
od Dzieciątka Jezus (Teresa Martin)
Rozdział V
Owoce duchowej przemiany
Łaska Bożego Narodzenia. Gorliwość
o zbawienie dusz. Pierwsza zdobycz. "Naśladowanie
Chrystusa" i "Konferencje" ks. Arminjon. W
Belwederze. Zażyłość z Celinką. Zwierza się ojcu i
wujowi ze swego powołania. Sprzeciw przełożonego.
Zetknięcie z duszami dziecięcymi. Bezowocna wizyta
w Bayeux.
Niebo darzyło mnie szczodrze łaskami bynajmniej
nie dlatego, jakobym na nie zasłużyła; byłam
jeszcze bardzo niedoskonała. To prawda, że bardzo
pragnęłam praktykować cnotę, zabierałam się jednak
do tego w sposób osobliwy; na przykład; jako
najmłodsza, nie miałam w zwyczaju sama sobie
usłużyć. Pokój, w którym spałyśmy razem z Celiną,
ona sprzątała, ja zaś nie zajmowałam się żadną
pracą domową. Po wstąpieniu Marii do Karmelu, aby
sprawić przyjemność Panu Bogu, kilka razy przyszła
mi ochota pościelić łóżko, lub też pod nieobecność
Celiny pownosić wieczorem jej doniczki z kwiatami.
Jak już wspomniałam, robiłam to jedynie dla Pana
Boga, rzekomo nie spodziewając się podziękowania
od stworzeń. Było niestety zupełnie inaczej;
jeżeli Celina na nieszczęście nie okazała się
uradowana i zaskoczona mymi drobnymi przysługami,
byłam niezadowolona i objawiałam to łzami... Moja
nadmierna uczuciowość czyniła mnie nieznośną;
jeśli komuś z mych ukochanych sprawiłam mimo woli
choćby najmniejszą przykrość, wówczas zamiast
przejść nad tym do porządku dziennego, płaczem
powiększałam swoją winę zamiast ją zmniejszyć.
Płakałam jak Magdalena, a kiedy przestawałam
płakać z powodu samej winy, płakałam dlatego, że
przedtem płakałam... Nie pomogły żadne perswazje;
nie byłam w stanie zdobyć się na poprawę z tej
brzydkiej wady.
Nie wiem, jak mogłam się łudzić słodką myślą o
wstąpieniu do Karmelu, będąc równocześnie jeszcze
w dziecinnych powijakach!... Dobry Bóg musiał
sprawić mały cud, bym w jednej chwili dojrzała;
uczynił go w niezapomnianym dniu Bożego Narodzenia
(1).
Tej nocy promiennej, która jaśniała
doskonałościami Trójcy Przenajświętszej, Jezus,
słodkie małe Dzieciątko, w jednej chwili zmienił
noc mojej duszy w strumienie światła... Tej nocy,
w której z miłości ku mnie sam stał się słabym i
cierpiącym, mnie uczynił silną i odważną,
przyodziawszy w swą własną zbroję, i od tej
błogosławionej nocy nie uległam już w żadnej
walce, ale przeciwnie, szłam ze zwycięstwa w
zwycięstwo, rozpoczynając - rzec można - "bieg
olbrzyma"!... (2)
Źródło moich łez wyschło i odtąd rzadko i z trudem
się otwierało. Tak to wypełniły się słowa, które
mi kiedyś powiedziano: "Tak wiele płaczesz w
dzieciństwie, że zabraknie ci łez na później!..."
Dniem, w którym otrzymałam łaskę dojrzałości,
czyli mego całkowitego nawrócenia, był 25 grudnia
1886 roku. - Wróciliśmy właśnie z Pasterki,
podczas której miałam szczęście przyjąć Boga siły
i mocy. W drodze powrotnej do Buissonnets
cieszyłam się, że pójdę zabrać moje buciki z
kominka; ów stary zwyczaj sprawiał nam w
dzieciństwie tak wielką radość, że Celina chciała
mnie nadal traktować jak małe bobo, ponieważ byłam
najmłodszą w rodzinie... Tatuś lubił patrzeć na
moją radość, słuchać wesołych okrzyków
towarzyszących wyciąganiu coraz to nowych
niespodzianek z zaczarowanych bucików, radość zaś
mego Króla potęgowała moje szczęście. Jezus chciał
mi jednak pokazać, że wyzwalając mnie z
dziecinnych słabostek, odbierze mi również te
niewinne radości. On to dopuścił, że Tatuś będąc
zmęczony po powrocie z Pasterki, okazał znudzenie
na widok moich bucików stojących na kominku i
wyrzekł słowa, które mnie bardzo zabolały: "Całe
szczęście, że w tym roku będzie to wreszcie po raz
ostatni!..." Szłam właśnie na górę, by zdjąć
kapelusz. Celina, która znała moją wrażliwość,
spostrzegłszy łzy w moich oczach, sama była bliska
płaczu, ponieważ kochając mnie bardzo, zdawała
sobie sprawę, jak mi było przykro. "Tereso -
zwróciła się do mnie - nie schodź, będzie ci za
trudno teraz oglądać buciki". Tymczasem Teresa już
nie była ta sama; Jezus przemienił jej serce!
Tłumiąc łzy, zbiegłam ze schodów i powstrzymując
bicie serca, wzięłam moje buciki stawiając je
przed Tatusiem, po czym "wyciągałam radośnie całą
zawartość, promieniując szczęściem jak królowa.
Tatuś śmiał się i zdawał się być zadowolony, a
Celina myślała, że to sen!... Na szczęście była to
słodka rzeczywistość; Teresa odzyskała na zawsze
moc duszy, którą utraciła w wieku lat czterech i
pół!...
Od tej nocy pełnej światła rozpoczął się trzeci
okres mego życia, najpiękniejszy spośród
wszystkich, najbardziej obfitujący w łaski
Nieba!... Jezus, zadowalając się moją dobrą wolą,
której mi nigdy nie brakowało, w jednej chwili
dokonał dzieła, jakiemu nie mogłam sprostać przez
dziesięć lat. Mogłam Mu wyznać podobnie jak
apostołowie: "Panie, łowiłam całą noc i nic nie
uchwyciłam" (3)
Jeszcze bardziej litościwy dla mnie niż dla swoich
uczniów, Jezus sam ujął sieć, zarzucił ją i
wyciągnął napełnioną rybami... On uczynił ze mnie
rybaka dusz; uczułam wielkie pragnienie, by
pracować nad nawróceniem grzeszników pragnienie
tak żywe jak nigdy dotąd... Jednym słowem, w serce
moje wstąpiła miłość połączona z pragnieniem
zapomnienia o sobie, by innym sprawiać
przyjemność, i od tej chwili poczułam się
szczęśliwa!... Pewnej Niedzieli, gdy oglądałam
fotografię przedstawiającą naszego Pana na Krzyżu,
uderzył mnie widok krwi, która spływała z jednej z
Jego Boskich rąk. Ogarnął mnie wielki smutek na
myśl, że ta krew spada na ziemię, a nikt nie kwapi
się, by ją przyjąć, postanowiłam więc trwać w
duchu u stóp Krzyża i przyjmować tę Boską rosę,
która z niego spływa, z tym przeświadczeniem, że
mam ją potem wylewać na dusze... Nieustannie
rozbrzmiewało w mym sercu wołanie Jezusa na
Krzyżu: "Pragnę!" (4)
Te słowa rozpaliły mnie żarem nie znanym mi dotąd
i gwałtownym... Chciałam dać pić memu Umiłowanemu
i czułam równocześnie, że i mnie pali pragnienie
dusz... W tym czasie nie pociągały mnie jeszcze
dusze kapłanów, lecz wielkich grzeszników, paliło
mnie pragnienie wyrywania ich z wiecznych
płomieni...
Aby pobudzić moją gorliwość, Dobry Bóg pokazał
mi, że miłe są Mu moje pragnienia. - Słyszałam
kiedyś jak rozmawiano o wielkim zbrodniarzu, który
miał być skazany na śmierć za straszne morderstwa
(5);
wszystko wskazywało na to, że umrze nie okazując
żalu. Chciałam za wszelką cenę nie dopuścić do
tego, by poszedł do piekła, i wykorzystałam w tym
celu wszystkie dostępne mi środki. Mając
świadomość, że sama z siebie nic nie mogę,
ofiarowałam Dobremu Bogu wszelkie nieskończone
zasługi Naszego Pana, skarby Kościoła Świętego,
wreszcie poprosiłam Celinę, by zamówiła Mszę św. w
moich intencjach, sama bowiem nie śmiałam tego
uczynić w obawie, aby nie być zmuszoną do
przyznania się, że to za Pranziniego, wielkiego
zbrodniarza. Także i Celinie nie chciałam o tym
mówić, ale ona tak czule i tak natarczywie mnie
pytała, że powierzyłam jej moją tajemnicę; nie
tylko mnie nie wyśmiała, ale jeszcze obiecała
pomóc mi w nawróceniu mego grzesznika, co też
przyjęłam z wdzięcznością, chciałam bowiem, by
wszystkie stworzenia zjednoczyły się ze mną w celu
uzyskania łaski dla winnego. W głębi serca czułam
pewność, że moje pragnienia będą zaspokojone,
niemniej, chcąc na przyszłość dodać sobie odwagi
do modlitwy za grzeszników, mówiłam Dobremu Bogu,
że ufając niezłomnie nieskończonemu miłosierdziu
Jezusa, jestem najzupełniej pewna, iż przebaczy
biednemu nieszczęśnikowi Pranziniemu i wierzyć w
to będę nawet wtedy, gdyby nie wyspowiadał się i
nie okazał żadnego znaku skruchy, jednak o ten
znak proszę, proszę jedynie dla zwykłej mojej
pociechy... Moja modlitwa została wysłuchana
dosłownie! Mimo że Tatuś zabronił nam czytania
jakichkolwiek dzienników, nie uważałam za
nieposłuszeństwo czytanie fragmentów dotyczących
Pranziniego. Nazajutrz po jego egzekucji wpadł mi
w ręce dziennik: "La Croix". Otworzyłam go
pośpiesznie i co zobaczyłam?... Ach! łzy zdradziły
moje wzruszenie i byłam zmuszona pójść się
ukryć... Pranzini bez spowiedzi wstąpił na szafot
i gotował się do włożenia głowy w ponury otwór,
gdy nagle, poruszony niespodziewanym natchnieniem,
obrócił się, chwycił Krucyfiks podany mu przez
kapłana i trzykroć ucałował jego święte rany!...
Potem jego dusza poszła przyjąć miłosierny wyrok
Tego, który zapewniał, że w Niebie będzie większa
radość z jednego grzesznika czyniącego pokutę,
aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu
sprawiedliwych, którzy pokuty nie potrzebują!...
(6)
Otrzymałam "znak", o który prosiłam, a znak ten
był wiernym obrazem łask, przez które Jezus
pociągnął mnie do modlitwy za grzeszników. Czyż
nie na widok ran Jezusa i spływającej Jego Boskiej
krwi wstąpiło w moje serce pragnienie ratowania
dusz? Chciałam je poić tą Krwią niepokalaną, która
może je obmyć z wszelkiej zmazy i oto wargi "mego
pierwszego dziecka" przywarły do tych świętych
ran!!!... Jakże niewypowiedzianie słodka
odpowiedź!... Od tej łaski jedynej w swoim rodzaju
moje pragnienie ratowania dusz wzrastało z każdym
dniem; zdawało mi się, że słyszę Jezusa mówiącego
do mnie jak do Samarytanki: "Daj mi pić" (7)
Była to prawdziwa wymiana miłości; duszom dawałam
krew Jezusową, a Jezusowi ofiarowywałam te same
dusze ożywione Boską rosą. Sądziłam, że w ten
sposób ugaszę Jego pragnienie; im więcej dawałam
mu pić, tym bardziej wzrastało równocześnie
pragnienie mojej biednej małej duszy, a to żarliwe
pragnienie dawał mi On, jako najsłodszy napój swej
miłości...
Niebawem Dobry Bóg wyzwolił mnie z tego
ciasnego kręgu, w którym się obracałam nie
wiedząc, jak się z niego wydostać. Odczuwałam
ogromną wdzięczność na widok przebytej drogi,
niemniej musiałam koniecznie pogodzić się z tym,
że chociaż uczyniłam już wielki krok naprzód,
pozostało mi jeszcze wiele rzeczy do opuszczenia.
Duch mój uwolniony od skrupułów, od nadmiernej
wrażliwości, rozwinął skrzydła. Zawsze serce moje
zwracało się ku temu co wielkie, co piękne; w tym
zaś okresie pojawiło się u mnie niezwykłe
pragnienie wiedzy. Nie zadowalając się lekcjami i
zadaniami zleconymi mi przez nauczycielkę, na
własną rękę zabrałam się do nauki historii i
przyrody. Inne dziedziny wiedzy były mi obojętne;
te dwie pochłaniały całą moją uwagę, dzięki czemu
w ciągu kilku miesięcy nauczyłam się więcej, niż
przez wszystkie minione lata. Ach! czyż nie było w
tym próżności i udręczenia ducha?... (8)
Często przychodził mi na myśl rozdział
Naśladowania mówiący o nauce (9),
ale nigdy mi nie zabrakło sposobów, by w dalszym
ciągu tak postępować; tłumaczyłam sobie, że skoro
jestem w wieku, kiedy trzeba się uczyć, to nie ma
w tym nic złego. Nie sądzę, bym obrażała Dobrego
Boga (choć muszę przyznać, że traciłam czas
bezużytecznie); poświęcałam bowiem na to oznaczoną
ilość godzin, której nie chciałam przekraczać, by
w ten sposób umartwić swoje zbyt żywe pragnienie
wiedzy... Byłam w wieku najbardziej niebezpiecznym
dla młodych dziewcząt, ale Pan Bóg uczynił dla
mnie to, o czym mówi Ezechiel w swych proroctwach:
"Przechodząc koło mnie Jezus spostrzegł, że
nadszedł czas, by mnie umiłował; zawarł ze mną
przymierze i stałam się Jego... rozciągnął na mnie
swój płaszcz, obmył mnie w drogocennych
wonnościach, przyodział mnie suknią haftowaną, dał
mi naszyjniki i bezcenne ozdoby... żywił mnie mąką
najczystszą, miodem i oliwą w obfitości... stałam
się więc piękną w jego oczach i dał mi moc
królowej"!... (10)
Tak, Jezus to wszystko uczynił dla mnie;
mogłabym zatrzymać się nad każdym słowem, które tu
napisałam i udowodnić, że spełniło się na mnie,
ale łaski, o jakich wyżej wspomniałam, są już
wystarczającym tego dowodem; będę więc mówić
jedynie o tym pokarmie, którym darzył mnie "w
obfitości" (11).
Od dawna już żywiłam się "czystą mąką" zawartą w
Naśladowaniu; była to jedyna książka, która mi
przynosiła pożytek; nie znałam jeszcze skarbów
ukrytych w Ewangelii. Miałam zapisane w sercu
niemal wszystkie rozdziały mego kochanego
Naśladowania; z tą książeczką nie rozstawałam się
nigdy, w lecie nosiłam ją w kieszeni, w zimie zaś
w zarękawku, co przeszło w końcu do tradycji. U
Cioci niejednokrotnie się tym zabawiano; otwierano
na chybił trafił i kazano mi recytować rozdział,
na którym wzrok się zatrzymał. Przy moim wielkim
pragnieniu wiedzy Pan Bóg uznał za konieczne w
czternastym roku życia dołączyć do "czystej mąki"
"miodu i oliwy w obfitości". Ten miód i oliwę
znalazłam w konferencjach ks. Arminjon o celu
obecnego życia i tajemnicach życia przyszłego (12).
Książkę tę pożyczyły Tatusiowi moje drogie
karmelitanki, toteż wbrew memu zwyczajowi (nie
czytałam bowiem książek tatusia) poprosiłam go,
bym mogła ją przeczytać.
Lektura ta stała się jedną z największych łask
mego życia; czytałam w oknie mego pokoju, a
wrażenie jakie wówczas odniosłam, jest zbyt
wewnętrzne i zbyt słodkie, bym mogła je wyrazić...
Wszystkie wielkie prawdy religijne, tajemnice
wieczności, przepełniały moją duszę nadziemskim
szczęściem. Przenikałam już (nie wzrokiem ludzkim,
ale oczyma serca) co Bóg zachował dla tych, którzy
Go miłują (13)
a widząc, że nagroda nie pozostaje w żadnej
proporcji do małych ofiar życia (14),
chciałam kochać, namiętnie kochać Jezusa, dawać
Mu, póki jeszcze mogę, niezliczone dowody
miłości... Przepisywałam wiele ustępów o
doskonałej miłości i o przyjęciu, jakie Dobry Bóg
zgotuje swym wybranym w owej chwili, gdy On sam
stanie się ich wielką i wiekuistą nagrodą;
wyznawałam Mu nieustannie swoją miłość w słowach
płynących z serca... Celina stała się zaufaną
powiernicą moich myśli; począwszy od Bożego
Narodzenia rozumiałyśmy się wzajemnie, różnica
wieku znikła odkąd podrosłam fizycznie, a nade
wszystko wzrosłam w łasce... Dawniej często się
skarżyłam, że nie znam tajemnic Celiny; mówiła mi
wówczas, że jestem jeszcze za mała, że muszę
podrosnąć "do wysokości taboretu", by mogła mieć
do mnie zaufanie. Lubiłam wchodzić na ten cenny
taboret, kiedy znajdowałam się przy niej, i
prosiłam, by mi się zwierzała; przemyślność moja
była jednak daremna, nadal dzielił nas dystans...
Jezus chcąc, byśmy wspólnie postępowały
naprzód, połączył nasze serca więzami silniejszymi
niż więzy krwi; uczynił nas siostrami wedle ducha.
Spełniły się na nas słowa Pieśni św. Jana od
Krzyża (zwracając się do Oblubieńca - oblubienica
woła): "Wstępując w twoje ślady, dziewczęta
pobiegły lekko drogą, do iskry dotknięcia, do
przyprawionego wina, które wydaje zapach boskiego
balsamu" (15).
O tak, bardzo lekko biegłyśmy drogami Jezusa;
iskry miłości, które hojną ręką rozsypywał w
naszych duszach, wino słodkie i mocne, którym nas
poił, sprawiały, że nikły nam sprzed oczu rzeczy
przemijające, a z naszych ust wyrywały się
westchnienia miłości przez Niego natchnione. Jakże
słodkie rozmowy prowadziłyśmy co wieczór w
belwederze! Zatapiając spojrzenie w dali,
patrzyłyśmy na jasny księżyc wschodzący z wolna
ponad wielkimi drzewami... na srebrzyste blaski,
jakie rzucał na uśpioną naturę... na błyszczące
gwiazdy migocące w głębi lazuru. Lekkie tchnienie
wietrzyka unosiło śnieżne obłoki, a wszystko to
podnosiło nasze dusze ku Niebu, temu pięknemu
Niebu, które mogłyśmy kontemplować na razie tylko
"od przejrzystej lewej strony..." (16)
Nie wiem czy się nie mylę, ale wydaje mi się,
że to wzajemne udzielanie się naszych dusz
przypominało zwierzenia między św. Moniką i jej
synem, kiedy to w porcie Ostia pogrążali się w
ekstazie na widok wspaniałości Stwórcy!... Zdaje
mi się, że otrzymywałyśmy łaski na miarę tych,
które były udziałem wielkich świętych.
Naśladowanie mówi, że Dobry Bóg udziela się raz w
powodzi światła, to znowu "łagodnie, osłonięty
cieniami i figurami" (17).
W taki to sposób raczył udzielać się naszym
duszom, ale jakże przejrzystą i lekką była owa
zasłona, która ukrywała Jezusa przed naszym
spojrzeniem!... Wątpliwość była niemożliwa, Wiara
i Nadzieja przestawały być konieczne, miłość
sprawiała, że znajdowałyśmy na ziemi Tego,
któregośmy szukały. "Gdyśmy znalazły jedynego. On
nas pocałował, aby w przyszłości nikt nie mógł
nami wzgardzić"(18).
Tak wielkie łaski nie mogły pozostać bezowocne,
owoce zaś były tak obfite, że pełnienie cnoty
stało się dla nas czymś słodkim i naturalnym.
Początkowo moja twarz zdradzała jeszcze walkę, ale
stopniowo i to wrażenie znikło; wyrzeczenie stało
się dla mnie łatwe nawet od pierwszej chwili.
Jezus powiedział: "Kto ma, temu będzie dane, i
nadmiar mieć będzie" (19).
Za wierność jednej łasce udzielał mi mnóstwo
innych. Dawał mi siebie w Komunii św. częściej niż
śmiałam się tego spodziewać. Przyjęłam jako
zasadę, aby przystępować do Komunii św., ilekroć
spowiednik mi na to pozwoli; nie chciałam jednak
sama ustalać ich liczby, ani o pozwolenie prosić.
Brak mi było wówczas tej odwagi, jaką dzisiaj
posiadam, a która pozwoliłaby mi postąpić inaczej.
Jestem głęboko przekonana, że dusza powinna wyznać
spowiednikowi, jak bardzo pragnie przyjmować swego
Boga. On nie po to zstępuje codziennie z Nieba,
aby pozostać w złotym cyborium, ale by znaleźć
inne Niebo, stokroć Mu droższe od tamtego: Niebo
naszej duszy, stworzonej na Jego obraz, żywą
świątynię uwielbianej Trójcy!...
Jezus, widząc moje pragnienie i prawość serca,
sprawił, że w ciągu miesiąca maja mój spowiednik
pozwolił mi przystępować do Komunii św. cztery
razy w tygodniu, a kiedy przeszedł ten piękny
miesiąc, dodał jeszcze piąty raz, jeśli w danym
tygodniu wypadało jakieś święto. Gdy opuszczałam
konfesjonał z oczu spływały mi słodkie łzy;
zdawało mi się, że to sam Jezus pragnie mi się
oddawać, ponieważ spowiadając się bardzo krótko,
nigdy ani słowem nie wspomniałam o mych
wewnętrznych przeżyciach. Droga, po której
postępowałam, była tak prosta, tak jasna, że nie
potrzebowałam innego przewodnika oprócz Jezusa...
Kierowników duchownych porównywałam do wiernych
zwierciadeł, które odbijają w duszach Jezusa i
myślałam, że wobec mnie Dobry Bóg nie potrzebuje
posługiwać się pośrednikiem, ale działa
bezpośrednio!...
Kiedy ogrodnik pielęgnuje owoc z tą myślą, by
dojrzał przed czasem, nie czyni tego po to, aby
pozostawić go na drzewie, ale by móc podać na
bogato zastawiony stół. W podobnym zamiarze Jezus
obsypywał łaskami swój mały kwiatek... Ten, który
podczas swego ziemskiego życia zawołał w
uniesieniu radości:
"Wysławiam Cię, Ojcze, żeś te rzeczy zakrył
przed mądrymi i przewidującymi, a objawiłeś je
najmniejszym z małych" (20)
chciał, by zajaśniało we mnie Jego miłosierdzie;
ponieważ byłam mała i słaba, schylił się do mnie i
pouczał tajemnie o sprawach swej miłości. Ach!
gdyby tak uczeni, poświęcający całe życie na
zdobywanie wiedzy, przyszli mnie zapytać, byliby
niewątpliwie zdumieni widząc, jak czternastoletnie
dziecko pojmuje tajemnice doskonałości, tajemnice,
których cała ich wiedza nie jest w stanie odkryć,
bo aby je posiąść, trzeba być ubogim w duchu!...
Jak mówi św. Jan od Krzyża w swojej pieśni:
"Nie miałam innego przewodnika ani światła prócz
tego, które płonęło w moim sercu, ono prowadziło
mnie pewniej niż światło południa na miejsce,
gdzie mnie oczekiwał Ten, który znał mnie
doskonale" (21).
Tym miejscem był Karmel; zanim "odpoczęłam w
cieniu Tego, którego pragnęłam" (22),
trzeba mi było przejść przez wiele doświadczeń,
jednak wezwanie Boże było tak naglące, że choćby
mi przyszło przedzierać się przez płomienie,
zrobiłabym to, by pozostać wierną Jezusowi...
Miałam tylko jedną osobę, która dodawała mi odwagi
w mym powołaniu; była nią moja droga Matka... moje
serce znajdowało w niej wierne echo i bez niej na
pewno nie dotarłabym do błogosławionego brzegu,
który ją przed pięciu laty przyjął na swoją
ziemię, przesyconą rosą niebieską... Tak, od
pięciu lat byłam oddalona od Ciebie, moja droga
Matko, i byłam przekonana, że Cię utraciłam, lecz
w chwili doświadczenia Twoja to ręka wskazała mi
drogę, którą miałam postępować... Potrzebowałam
tej pociechy, bo moje odwiedziny w rozmównicy
Karmelu stawały się coraz bardziej przykre;
ilekroć mówiłam o mym pragnieniu wstąpienia,
miałam uczucie, że jestem odrzucona. Maria
uważając, że jestem zbyt młoda, robiła wszystko co
możliwe, by przeszkodzić memu wstąpieniu; Ty sama,
moja Matko, chcąc mnie doświadczyć, kilkakrotnie
próbowałaś ostudzić mój zapał; ostatecznie, gdybym
nie miała prawdziwego powołania, byłabym się
zatrzymała na początku, bo trudności napotykałam
od momentu, kiedy zaczęłam odpowiadać na wezwanie
Jezusa. Nie chciałam mówić Celinie o moim
pragnieniu wstąpienia do Karmelu w tak młodym
wieku i to powiększało moje cierpienie; było mi
bowiem bardzo trudno ukrywać przed nią
cokolwiek... Cierpienie to nie trwało długo;
wkrótce droga siostrzyczka dowiedziała się o mym
postanowieniu i nie tylko nie próbowała odwodzić
mnie od niego, ale z nadzwyczajną odwagą przyjęła
ofiarę, jakiej Dobry Bóg od niej żądał; chcąc
zrozumieć, jak wielka to była ofiara, trzeba by
pojąć, do jakiego stopnia byłyśmy zjednoczone...
Ożywiał nas, można powiedzieć, jeden duch; od
niedawna cieszyłyśmy się życiem najmilszym, o
jakim mogą śnić młode dziewczęta; wszystko wokół
nas odpowiadało naszym upodobaniom, posiadałyśmy
największą jaką można mieć swobodę; mogę
powiedzieć, że życie nasze było Ideałem szczęścia
na ziemi... Zaledwie zdołałyśmy zakosztować tego
ideału, szczęścia, a już trzeba było dobrowolnie
odwrócić się od niego i moja droga Celina nie
buntowała się ani przez chwilę. Miała prawo się
skarżyć, bo czyż nie ją pierwszą Jezus powołał?...
mając to samo powołanie co ja, ona powinna była
odejść!... Ale jak w czasach męczenników ci,
którzy pozostawali w więzieniu, dawali radośnie
pocałunek swym braciom idącym przed nimi walczyć
na arenie, i pocieszali się myślą, że dla nich
zachowana jest być może jeszcze cięższa walka,
podobnie Celina pozwoliła odejść swej Teresie, a
sama pozostała na chwalebną i krwawą walkę (23),
jaką przeznaczył jej Jezus na dowód swej
miłości!...
Celina stała się więc powiernicą moich walk i
cierpień, które dzieliła ze mną, jak gdyby
chodziło o jej własne powołanie; z jej strony nie
obawiałam się sprzeciwu, ale nie wiedziałam w jaki
sposób powiedzieć o tym Tatusiowi... Jakże mu
wyznać, że opuści go jego królowa, jemu, który już
złożył ofiarę z trojga starszych dzieci?... Ach!
jakież wewnętrzne zmagania musiałam przejść, zanim
zdobyłam się na odwagę, by z nim pomówić!... A
trzeba było się zdecydować; miałam już czternaście
i pół roku, tylko sześć miesięcy dzieliło mnie od
pięknej nocy Bożego Narodzenia, kiedy to
postanowiłam wstąpić o tej samej godzinie, w
której ubiegłego roku otrzymałam "moją łaskę". Na
to wielkie zwierzenie wybrałam dzień Zesłania
Ducha Świętego. (24);
przez cały dzień błagałam świętych Apostołów, aby
modlili się za mnie i podsunęli mi słowa, którymi
winnam się posłużyć. Czyż nie do nich ostatecznie
należało wspomagać nieśmiałe dziecko, które Bóg
przeznaczył, aby stało się apostołem apostołów
przez modlitwę i ofiarę?... Po południu, po
powrocie z nieszporów, nadarzyła się okazja, by
porozmawiać z moim drogim Ojczulkiem; poszedł
właśnie spocząć na brzegu basenu i tam, złożywszy
ręce, kontemplował wspaniałości natury; słońce,
którego promienie utraciły już swój żar, złociło
wierzchołki wysokich drzew, a na nich ptaszęta
wesoło świergotały swą wieczorną modlitwę. Piękna
postać Tatusia sprawiała niebiańskie wrażenie,
czułam, że w jego sercu panuje pokój; nie mówiąc
ani słowa, usiadłam przy nim z oczyma pełnymi łez.
Spojrzał na mnie z czułością i obejmując moją
głowę, przytulił ją do serca mówiąc: "Co ci jest,
moja królewno?... wyznaj mi..." Po czym, jakby
chcąc ukryć wzruszenie, wstał i szedł powoli,
ciągle tuląc do serca moją głowę. Ze łzami w
oczach powierzyłam mu swoje pragnienie wstąpienia
do Karmelu; łzy nasze popłynęły razem, nie
powiedział jednak ani słowa, by odwieść mnie od
mego powołania, zwrócił mi tylko uwagę, że jestem
o wiele za młoda do podjęcia tak ważnej decyzji.
Ja jednak tak dobrze broniłam swej sprawy, że
Tatuś dzięki prostej i prawej naturze, jaką
posiadał, wkrótce został przekonany o Bożym
pochodzeniu mego pragnienia i w swej głębokiej
wierze zawołał, że Dobry Bóg czyni mu wielki
zaszczyt, kiedy tak prosi go o dzieci.
Spacerowaliśmy długo; moje serce doznało ulgi na
widok dobroci, z jaką ten Polio nieporównany
Ojciec przyjął moje wyznanie, toteż z wolna
wynurzało się przed nim. Zdawało się, że Tatuś
cieszy się już tą spokojną radością, którą daje
spełniona ofiara; rozmawiał ze mną jak święty.
Chciałabym przypomnieć sobie jego słowa, by móc je
tutaj zapisać, lecz pozostało mi po nich tylko
wspomnienie, zbyt wzniosłe, by można je wysłowić.
Doskonale natomiast zapamiętałam symboliczną
czynność, jaką bezwiednie spełnił mój Król.
Zbliżając się do niskiego muru, pokazał mi
maleńkie białe kwiatki, cos w rodzaju lilii w
miniaturze, i zrywając jeden z nich, podał mi go
tłumacząc, jakim staraniem Dobry Bóg go otoczył,
aby mógł się rozwinąć i przetrwać aż do dnia
dzisiejszego. Wsłuchując się w to, co mówił, byłam
przekonana, że słyszę własną historię; tak wiele
było podobieństwa między tym, co Jezus uczynił dla
małego kwiatka i malej Teresy... Przyjęłam ten
kwiatek jako relikwię i zauważyłam, że Tatuś przy
zrywaniu wyjął go ze wszystkimi korzonkami nie
uszkodziwszy ich; wyglądało na to, jakby był
przeznaczony do dalszego życia w ziemi bardziej
urodzajnej od miękkiego mchu, w którym przeżył swe
pierwsze poranki... Trochę później uczynił Tatuś
to samo ze mną, kiedy pozwolił mi wspiąć się na
górę Karmelu i opuścić cichą dolinę, świadka
pierwszych kroków w mym życiu...
Włożyłam mój biały kwiatek do Naśladowania,
przy rozdziale zatytułowanym: "0 miłości Jezusa
nade wszystko" (25),
dyli tam, gdzie dotąd się znajduje; tylko jego
łodyżka złamała się tuż przy korzeniu, przez co
Dobry Bóg chce mi zapewne powiedzieć, że wkrótce
skruszy więzy swego małego kwiatka i nie pozwoli
mu zwiędnąć na ziemi (26).
Uzyskawszy pozwolenie Tatusia wierzyłam, że
teraz już bez przeszkód ulecę do Karmelu,
tymczasem jeszcze wiele bardzo bolesnych
doświadczeń miało wypróbować moje powołanie.
Nastąpiło to wówczas, gdy drżącym głosem
zwierzyłam się wujowi z podjętej decyzji (27).
Dał mi wiele dowodów serdeczności, ale na moje
odejście nie zgodził się, co więcej, zakazał mi
wspominać o moim powołaniu przed ukończeniem
siedemnastu lat. Jest to przeciwne ludzkiej
roztropności - mówił - by piętnastoletnie dziecko
wstępowało do Karmelu; życie karmelitanki jest w
oczach świata życiem filozofa; byłoby to z wielką
szkodą dla zakonu, gdyby niedoświadczonemu dziecku
pozwolono je podjąć. Wszyscy by o tym mówili,
itd... itd... Oświadczył mi, że trzeba by cudu,
aby zdecydował się dać mi pozwolenie na odejście.
Wiedziałam doskonale, że wszelkie perswazje
pozostaną bezskuteczne, odchodziłam więc z sercem
pełnym najgłębszej goryczy. Jedyną pociechę
znajdowałam w modlitwie; błagałam Jezusa, by
uczynił potrzebny cud, ponieważ jedynie za tę cenę
będę mogła odpowiedzieć na Jego wezwanie.
Minęło dość dużo czasu (28),
zanim znowu odważyłam się na rozmowę z moim wujem;
udanie się do niego niezmiernie mnie kosztowało;
sprawiał wrażenie, że nie myśli już więcej o moim
powołaniu, mój smutek jednak - jak się później
dowiedziałam - wiele zmienił na moją korzyść.
Zanim zaświtał w mej duszy promyk nadziei, Dobry
Bóg chciał mnie przeprowadzić przez bardzo bolesne
męczeństwo, trwające trzy dni (29).
Och! podczas tego doświadczenia zrozumiałam jak
nigdy dotąd ból Najśw. Panny i św. Józefa, jaki
przeżywali przy szukaniu Boskiego Dzieciątka
Jezus... Znalazłam się na smutnej pustym, albo
raczej: dusza moja wydała mi się podobna do
słabego czółna, które z powodu braku sternika
zdane jest na łaskę burzliwych fal... Wiedziałam,
że w mojej łódeczce śpi Jezus, ale noc była tak
ciemna, że niemożliwością wydawało mi się, aby Go
dostrzec; znikąd nie miałam światła, nawet żadna
błyskawica nie rozrywała ponurych chmur...
Zapewne, niewesoły byłby ów promień światła
pochodzący z błyskawicy, ale w nim, gdyby to
chociaż była burza, mogłabym na chwilę zobaczyć
Jezusa... ale to była noc, głęboka noc duszy...
Czułam się samotna, jak Jezus w ogrodzie konania,
pozbawiona pociechy zarówno z ziemi jak i z Nieba;
zdawało się, że Dobry Bóg mnie opuścił!!!...
Natura jak gdyby brała udział w moim smutku; przez
te trzy dni słońce nie zabłysło ani jednym
promieniem a deszcz lał strumieniami. (Zauważyłam,
że we wszystkich ważniejszych okolicznościach mego
życia natura zdawała się być obrazem mojej duszy.
W dniach łez - Niebo płakało razem ze mną; w
dniach radości - Słońce wysyłało obficie swe
radosne promienie i żadna chmura nie przysłaniała
błękitu...).
Wreszcie czwartego dnia, a była to sobota,
dzień poświęcony słodkiej Królowej Nieba, poszłam
odwiedzić wuja. Jakież było moje zdumienie kiedy
ujrzałam, że spoglądając na mnie, zaprasza mnie do
swego gabinetu, choć sama nie zdradzałam
pragnienia wejścia taml... Zaczął mi czynić
łagodne wymówki, że wygląda na to, jakbym się go
obawiała, a potem powiedział mi, że cud nie jest
konieczny, że prosił Boga, by mu dał "zwykłą
przychylność serca" i został wysłuchany... Ach!
nie miałam pokusy, by błagać o cud, bo dla mnie
cud już się spełnił; wuj nie był już tym samym
człowiekiem. Nie robiąc żadnej aluzji do "ludzkiej
roztropności", powiedział mi, że jestem małym
kwiatkiem, który Dobry Bóg pragnie zerwać, a on
nie będzie się dłużej sprzeciwiał!... (30)
- Ta zdecydowana odpowiedź była prawdziwie
godna jego. Już po raz trzeci ów chrześcijanin
dawnych wieków chętnie godził się na to, by jedna
z jego przybranych córek poszła ukryć się z dala
od świata. Ciocia również okazała podziwu godną
delikatność i roztropność; nie pamiętam, by w
czasie trwania mych doświadczeń powiedziała choć
jedno słowo, które mogłoby je powiększyć.
Widziałam, że żałowała bardzo swej biednej Teresy,
toteż kiedy mój drogi wuj udzielił mi pozwolenia,
ona również dała mi swoje, okazując mi
równocześnie na wszystkie możliwe sposoby, jak
bardzo martwi się moim odejściem... Niestety, nasi
drodzy krewni dalecy byli od myśli, że jeszcze
dwukrotnie przyjdzie im ponawiać tę samą ofiarę...
Ale Dobry Bóg wyciągając rękę z coraz to nowym
żądaniem, nie wyciągał jej próżnej; Jego umiłowani
przyjaciele mieli możność czerpać z niej męstwo i
odwagę, których tak bardzo potrzebowali... Ale
serce uniosło mnie bardzo daleko od mego tematu;
powracam doń niemal z żalem: Otrzymawszy odpowiedź
od wuja, pojmujesz, moja Matko, - z jaką radością
wracałam do Buissonnets pod "Niebem pogodnym, z
którego bez śladu znikły wszelkie chmury"!...
Znikła również noc mojej duszy;
Jezus obudziwszy się wrócił mi radość, ustał
huk fal; zamiast wichru przeciwności lekki
wietrzyk wzdymał mój żagiel i wierzyłam, że
wkrótce dopłynę do błogosławionego brzegu, który
dostrzegałam tuż przy sobie. Był on istotnie
nieopodal mej łódeczki, ale niejedna burza miała
się jeszcze rozpętać i przysłonić widok
jaśniejącej latarni morskiej tak dalece, że
istniała obawa, iż przyjdzie mi oddalić się
bezpowrotnie od tak upragnionego brzegu...
Wkrótce po otrzymaniu zgody wuja, poszłam
zobaczyć się z Tobą (31),
moja droga Matko, i zwierzyć Ci moją radość z
tego, że wszystkie doświadczenia minęły, jakże
jednak zdziwiłam się i zmartwiłam słysząc od
Ciebie, że Przełożony (32)
nie zgodzi się na moje wstąpienie przed
ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia...
Nikomu na myśl nie przyszła możliwość oporu z tej
strony, najtrudniejszego do przełamania. Mimo to
nie tracąc odwagi, poszłam z Tatusiem i Celiną do
naszego Ojca (33),
próbując zmiękczyć go przez okazanie, że naprawdę
posiadam powołanie do Karmelu. Przyjął nas bardzo
chłodno; mój niezrównany Tatuś poparł moją prośbę,
nic jednak nie było w stanie zmienić jego
nastawienia. Powiedział mi, że mieszkając w domu,
nie jestem narażona na żadne niebezpieczeństwo, że
mogę prowadzić w nim życie karmelitanki, że
jeszcze nic straconego jeśli nie będę używała
dyscypliny, itd... itd... w końcu stwierdził, że
jest jedynie delegatem Biskupa i jeśli ten pozwoli
mi wstąpić do Karmelu, wtedy on nie będzie miał
już nic do powiedzenia... Opuszczając plebanię,
zalewałam się Izami, na szczęście schowałam się
pod parasol, ponieważ deszcz lał jak z cebra.
Tatuś nie wiedział jak mnie pocieszyć... obiecał
mi, że mnie natychmiast weźmie do Bayeux, bym dała
świadectwo o swoim pragnieniu, byłam bowiem
zdecydowana dojść do swego celu, oświadczając, że
jeśli Biskup nie zechce mi pozwolić na wstąpienie
do Karmelu w piętnastym roku życia, to pójdę aż do
Ojca świętego. Moją podróż do Bayeux poprzedziło
jeszcze wiele wydarzeń (34).
Na zewnątrz życie moje nie uległo zmianie; uczyłam
się, pobierałam lekcje rysunku z Celiną i moja
biegła nauczycielka odkrywała we mnie wielkie
zdolności w tej dziedzinie. Nade wszystko zaś
wzrastałam w miłości Bożej; odczuwałam w sercu nie
znane mi dotąd porywy, niekiedy przeżywałam
prawdziwe uniesienia miłości. Pewnego wieczoru,
nie znajdując już sposobu wyrażenia Jezusowi, jak
bardzo Go miłuję, jak pragnę, aby był przez
wszystkich kochany i uwielbiany, pomyślałam z
bólem, że z przepaści piekielnych nie otrzyma On
nigdy ani jednego aktu miłości. Wobec tego
powiedziałam Dobremu Bogu, że dla sprawienia Mu
przyjemności zgodzę się chętnie być w niej
pogrążona, byle tylko móc kochać Go wiecznie w tym
przeklętym miejscu... Wiem, że nie mógłby być
przez to uwielbiony, skoro pragnie jedynie naszego
szczęścia, ale kiedy się kocha, odczuwa się
potrzebę mówienia mnóstwa niedorzeczności. Mówiłam
tak nie z tego powodu, jakobym nie pragnęła Nieba,
ale dlatego, że dla mnie Niebo było tylko Miłością
i wraz ze św. Pawłem czułam, że nic nie może mnie
oderwać od jej boskiego przedmiotu, który mnie
oczarował!... (35)
Zanim opuściłam świat, Dobry Bóg dał mi tę
pociechę, że mogłam poznać z bliska dusze
dziecięce; jako najmłodsza w rodzime nie miałam
dotąd nigdy tego szczęścia. Teraz oto zgotowały mi
je smutne okoliczności. Pewna biedna kobieta,
krewna naszej bony, zmarła w kwiecie wieku,
zostawiając troje maleń 1 kich dzieci. Podczas jej
choroby wzięłyśmy do domu dwie dziew i czynki, z
których starsza nie miała jeszcze sześciu lat.
Zajmo , wałam się nimi przez cały dzień i wielką
radość sprawiała mi ich naiwna prostota, z jaką
wierzyły we wszystko, co im mówiłam. Widocznie
Chrzest św. bardzo głęboko zaszczepia w duszy
zarodek cnót teologicznych, skoro ujawniają się
one już od dzieciństwa, i skoro nadzieja dóbr
przyszłych wystarcza, by dzieci podjęły ofiarę.
Kiedy chciałam, by moje dwie dziewczynki żyły ze
sobą w zgodzie, nie obiecywałam zabawek ani
cukierków tej, która ustąpi siostrze, mówiłam im
natomiast o wiecznej nagrodzie, jaką grzecznym
dzieciom da w Niebie mały Jezus. Starsza, której
umysł zaczynał się rozwijać, patrzyła na mnie
oczyma błyszczącymi z radości i zadawała mi
tysiące uroczych pytań o małego Jezusa i jego
piękne Niebo i z zapałem obiecywała mi, że zawsze
będzie ustępować swej siostrze; zapewniała, że
nigdy w życiu nie zapomni tego, co jej mówiła
"duża panienka", tak bowiem mnie nazywała... Mając
koło siebie te niewinne dusze pojmowałam, jakie to
wielkie nieszczęście, gdy nie są one należycie
kształtowane już od pierwszego momentu ich
rozwoju, kiedy są podobne do miękkiego wosku, na
którym można zostawić odcisk cnót, ale niestety i
zła... Zrozumiałam to, co powiedział Jezus w
Ewangelii: "Lepiej być wrzuconym w morze, niż
zgorszyć jedno z tych maleńkich dzieci" (36).
Achł ileż dusz doszło by do świętości, gdyby były
należycie prowadzone!...
Wiem, że Dobry Bóg nie potrzebuje nikogo, aby
mógł dopełnić swojego dzieła, niemniej jednak, tak
jak pozwala On zręcznemu ogrodnikowi wyhodować
rzadkie i delikatne rośliny, dając mu potrzebną do
tego umiejętność, sobie zaś rezerwując troskę o
użyźnianie ziemi, tak i Jezus pragnie, by Mu
pomagano w Boskiej uprawie dusz.
Cóż by się stało, gdyby niezręczny ogrodnik źle
zaszczepił krzew?... albo nie umiejąc odróżnić
poszczególnych gatunków, chciał zaszczepić różę na
brzoskwini?... Drzewo będzie musiało uschnąć, a
przecież było dobre i zdolne do rodzenia owoców.
W podobny sposób trzeba umieć rozpoznać już w
dzieciństwie, czego Bóg żąda od duszy i
współpracować z działaniem łaski, nigdy nie
uprzedzając jej ani nie wstrzymując.
Jak małe pisklęta uczą się śpiewać, wsłuchując
się w śpiew swych rodziców, podobnie i dzieci
nabywają znajomości cnoty, tego wzniosłego śpiewu
Miłości Bożej, przebywając w pobliżu dusz
trudniących się ich wychowaniem.
Przypominam sobie, że wśród moich ptaszków
znajdował się czyżyk, który zachwycająco śpiewał,
miałam też maleńką makolągwę, którą opiekowałam
się z "macierzyńską" troskliwością, ponieważ
otrzymałam ją, zanim zdołała cieszyć się
szczęściem wolności. Ten biedny mały więzień nie
miał rodziców, którzy nauczyliby go śpiewać, ale
.od rana do wieczora słuchał czyżyka wywodzącego
swoje trele i chciał go naśladować... Trudne to
było przedsięwzięcie dla makolągwy; jej słaby
głosik niełatwo upodabniał się do dźwięcznego
głosu mistrza śpiewu. Uroczy widok przedstawiały
wysiłki biednego maleństwa, które ostatecznie
zostały jednak uwieńczone sukcesem, ponieważ jej
śpiew, nie tracąc uroku swej wielkiej
delikatności, stał się identyczny ze śpiewem
czyżyka.
Matko moja droga! Tyś to uczyła mnie śpiewać...
twój to głos zachwycał mnie od dzieciństwa, a i
teraz cieszę się słysząc, że jestem do Ciebie
podobna!!! Wiem, jak mi jeszcze do tego daleko,
niemniej jednak ufam, że pomimo mej słabości będę
przez całą wieczność powtarzać tę samą pieśń co
Ty!... <>Przed wstąpieniem do Karmelu
poznałam poza tym dobrze życie i nędze tego
świata, ale zaszłabym zbyt daleko chcąc wdawać się
w szczegóły; podejmuję więc opowiadanie o moim
podołaniu. Na moją podróż do Bayeux był wyznaczony
dzień trzydziesty pierwszy października.
Pojechałam sama z Tatusiem, mając serce pełne
nadziei, niemniej jednak bardzo przejęta myślą o
stawieniu się w siedzibie biskupa. Pierwszy to raz
w swym życiu miałam złożyć wizytę nie w
towarzystwie moich sióstr, a była to w dodatku
wizyta u Biskupa (37).
Ja, która nigdy dotąd nie miałam potrzeby
rozmawiać inaczej, jak tylko odpowiadając na
postawione mi pytania, teraz byłam zmuszona sama
wyłożyć cel moich odwiedzin, odsłonić powody,
które skłaniają mnie do wstąpienia do Karmelu;
krótko mówiąc, musiałam wykazać prawdziwość swego
powołania. Ach! ileż mnie kosztowała ta podróż.
Dobry Bóg zmuszony był wesprzeć mnie zupełnie
szczególną łaską, bym zdolna była przezwyciężyć
swą wielką nieśmiałość... Jakaż to prawda, że
"Miłość... z niepodobieństwem się nie liczy, gdyż
sądzi, że wszystko może i że jej wszystko wolno!"
(38)
Istotnie, tylko miłość do Jezusa pozwoliła mi
przezwyciężyć te trudności, jak również i te,
które potem nastąpiły, ponieważ spodobało się
Jemu, abym swoje powołanie okupiła ogromnymi
doświadczeniami...
Dziś, kiedy raduję się samotnością Karmelu
(odpoczywając w cieniu Tego, którego tak żarliwie
pragnęłam) (39)
sądzę, że moje szczęście osiągnęłam tanim kosztem,
i gdybym go dziś jeszcze nie posiadała, dla jego
zdobycia gotowa byłabym znieść o wiele większe
utrapienia!
Kiedy przybyliśmy do Bayeux, lało jak z cebra.
Tatuś nie chcąc, by jego królewna pokazała się w
siedzibie biskupiej w swej pięknej sukni zupełnie
przemoczonej, kazał jej wsiąść do omnibusu i
zawiózł ją do katedry. I tu zaczęły się moje
utrapienia. Ksiądz Biskup wraz z całym
duchowieństwem uczestniczyli w uroczystym
pogrzebie. Kościół był wypełniony paniami w
żałobie i wszyscy patrzyli na moją jasną suknię i
biały kapelusz; chciałam wyjść z kościoła, ale z
powodu deszczu było to niemożliwe. Dla tym
większego upokorzenia mnie Dobry Bóg dopuścił, że
Tatuś w swej patriarchalnej prostocie zaprowadził
mnie aż w głąb katedry; nie chcąc mu robić
przykrości, przystałam na to chętnie, czym
sprawiłam roztargnienie poczciwym mieszkańcom
Bayeux, których wolałabym nigdy nie widzieć...
Wreszcie mogłam swobodnie odetchnąć w kaplicy za
wielkim ołtarzem, gdzie długo pozostałam modląc
się żarliwie i oczekując, aż deszcz przestanie
padać i będziemy mogli wyjść. Tatuś kazał mi
wychodząc podziwiać piękno budowli, która teraz
pusta wydawała się o wiele większa; ja jednak
byłam zajęta tylko jedną myślą i w niczym nie
potrafiłam znaleźć przyjemności. Poszliśmy prosto
do ks. Révérony (40),
który uprzedzony o naszym zamiarze przybycia, sam
wyznaczył dzień podróży; nie zastaliśmy go jednak.
Trzeba więc było błąkać się po ulicach, które
sprawiły na mnie bardzo smutne wrażenie. W końcu
wróciliśmy w okolicę pałacu biskupiego i Tatuś
zaprowadził mnie do wytwornego hotelu, gdzie nie
przyniosłam zaszczytu biegłemu kucharzowi. Biedny
Ojczulek otaczał mnie wprost niewiarygodną
serdecznością, mówił mi, abym się nie smuciła bo
ks. Biskup na pewno spełni moją prośbę. Po krótkim
odpoczynku wróciliśmy do ks. Reverony;
równocześnie z nami przyszedł jakiś pan, ale
wikariusz generalny poprosił go grzecznie, by
zaczekał, a nas pierwszych zaprosił do swego
gabinetu (ten biedny pan miał czas się nudzić, bo
wizyta trwała długo). Ks. Reverony przyjął nas
uprzejmie, ale widziałam, że powód naszej wizyty
zdziwił go niemało; przypatrując mi się z
uśmiechem, postawił mi kilka pytań, po czym rzekł:
"Przedstawię was ks. Biskupowi, proszę łaskawie
iść za mną". Widząc łzy w moich oczach, dodał:
"Ach! widzę diamenty... nie trzeba ich pokazywać
Księdzu Biskupowi!" Poprowadził nas przez mnóstwo
wielkich sal ozdobionych portretami biskupów;
widząc siebie w tych wielkich salonach, miałam
wrażenie, że jestem małą mrówką i stawiałam sobie
pytanie, czy zdobędę się na odwagę, by przemówić
do ks. Biskupa. Przechadzał się po krużganku w
towarzystwie dwu księży; spostrzegłam, że ks.
Reverony zamienił z nim kilka słów, po czym obaj
weszli do gabinetu, w którym czekaliśmy. Przy
kominku, na którym trzaskał ogień, stały trzy
ogromne fotele. Na widok wchodzącego Ekscelencji
Tatuś ukląkł przy mnie, aby otrzymać
błogosławieństwo, następnie ks. Biskup wskazał
Tatusiowi jeden z foteli, sam zaś usiadł naprzeciw
niego, a ks. Révérony polecił mi zająć środkowy;
wzbraniałam się grzecznie, ale on nalegał mówiąc,
że teraz mam pokazać, czy potrafię być posłuszną.
Usiadłam natychmiast bez wahania, zawstydziłam się
jednak widząc, że on wziął dla siebie krzesło,
podczas gdy ja tonęłam w fotelu, w którym cztery
takie jak ja dobrze by się czuły (i lepiej niżeli
ja, bo mnie daleko było do tego!!!...). Miałam
nadzieję, że Tatuś zabierze głos, ale on polecił
mi, bym sama przedłożyła ks. Biskupowi cel naszej
wizyty; zrobiłam to w sposób możliwie najbardziej
wymowny. Jego Ekscelencja przyzwyczajony do
elokwencji nie wyglądał poruszony moimi
argumentami, zamiast których wystarczyłoby jedno
słowo Przełożonego, a tego słowa mi brakowało i
jego sprzeciw nie przemawiał na moją korzyść (41).
- Ks. Biskup zapytał mnie, czy od dawna pragnę
wstąpić do Karmelu. - "O tak, ks. Biskupie, od
bardzo dawna..."
"Patrzcież no - zauważył, śmiejąc się ks.
Révérony - w każdym razie nie możesz powiedzieć,
że dawniej niż od piętnastu lat". - "To prawda -
odpowiedziałam śmiejąc się również - ale niewiele
lat trzeba by odliczyć, ponieważ pragnę zostać
zakonnicą od chwili przebudzenia się mego rozumu,
a Karmel pociągał mnie od momentu, gdy tylko go
dobrze poznałam, sądziłam bowiem, że w tym zakonie
znajdę zaspokojenie wszystkich moich aspiracji".
Nie jestem pewna, moja Matko, czy dokładnie tak
brzmiały moje słowa, przypuszczam, że były one
gorzej sformułowane, ale sens ich był taki.
- Ksiądz Biskup sądząc, że sprawi tym
przyjemność Tatusiowi, usiłował mnie przekonać,
abym jeszcze kilka lat została przy nim; jakże się
jednak zdziwił i zbudował widząc, że staje on po
mojej stronie prosząc, bym mogła odejść w
piętnastym roku życia. Wszystko to jednak okazało
się bezskuteczne; ks. Biskup powiedział, że zanim
podejmie decyzję, musi porozmawiać z Przełożonym
Karmelu. Nic nie mogło mnie bardziej zasmucić,
znałam bowiem formalny sprzeciw naszego Ojca, a
nie mogąc również liczyć na poparcie ze strony ks.
Reverony, nie tylko pokazałam moje diamenty ks.
Biskupowi, ale obsypałam go nimi!... Doskonale
widziałam, że był wzruszony; obejmując mnie za
szyję, oparł moją głowę na swoim ramieniu i
pieścił mnie tak, jak chyba nikogo. Powiedział mi,
że jeszcze nie wszystko stracone; cieszył się z
tego, że pojadę do Rzymu, przez co wzmocnię swoje
powołanie; uważał, że zamiast płakać, powinnam się
radować; na koniec dodał, że następnego tygodnia
będzie w Lisieux i pomówi o mnie z ks. proboszczem
od św. Jakuba, a jego odpowiedź dostanę na pewno
we Włoszech. Zrozumiałam, że dalsze nalegania są
bezużyteczne, zresztą nie miałam już nic więcej do
powiedzenia, wyczerpawszy cały zasób mej wymowy.
Ksiądz Biskup odprowadził nas aż do ogrodu.
Tatuś bardzo go rozbawił opowiadając, jak to
upięłam sobie wysoko włosy, aby sprawić wrażenie
starszej. (Nie poszło to w zapomnienie, bo ilekroć
ks. Biskup mówi o "swej małej córeczce", nie
pominie nigdy historii z włosami). Ksiądz
Reverony, towarzysząc nam aż do końca biskupiego
ogrodu, powiedział Tatusiowi, że jest to rzecz
niespotykana: "Ojciec równie skwapliwy w oddaniu
swego dziecka Bogu, jak dziecko w ofiarowaniu
siebie!"
Tatuś pytał o różne szczegóły pielgrzymki,
między innymi o to, jak należy się ubrać, by móc
stanąć przed Ojcem św. Widzę go jeszcze, jak
obracając się przed ks. Révérony pyta: "Czy tak,
jak jestem w tej chwili, będzie dobrze?..."
Księdzu Biskupowi zaś powiedział, że jeśli on nie
pozwoli mi na wstąpienie do Karmelu, będę prosić o
tę łaskę Najwyższego Pasterza. Mój kochany Król
był bardzo prosty w słowach i obejściu, ale przy
tym tak piękny... posiadał wrodzoną dystynkcję,
która musiała się podobać Biskupowi, przywykłemu
wprawdzie do towarzystwa osób znających wszystkie
reguły salonowej etykiety, ale nie do Króla
Francji i Nawarry we własnej osobie wraz z jego
małą królewną...
Gdy znalazłam się na ulicy, znowu zaczęły mi
płynąć łzy, nie tyle z powodu mego własnego
zmartwienia, ile raczej na widok drogiego
Ojczulka, który odbył tę podróż na próżno... A tak
się cieszył, że wyśle do Karmelu depeszę z
pomyślną odpowiedzią Biskupa, teraz zaś musi
powracać z niczym... Ach! jakże byłam
zmartwiona!... Zdawało mi się, że moja przyszłość
jest na zawsze przekreślona; im bliżej byłam celu,
tym bardziej moje sprawy się komplikowały. Dusza
moja była pełna goryczy, ale i pokoju, szukałam
bowiem jedynie woli Dobrego Boga.
Po powrocie do Lisieux poszłam niezwłocznie
szukać pociechy w Karmelu i znalazłam ją u Ciebie,
moja droga Matko. O nie! nie zapomnę nigdy tego,
co wycierpiałaś z mego powodu. Mogłabym powtórzyć
słowa Jezusa, które skierował do apostołów w
wieczór swej Męki, gdyby mnie nie powstrzymywała
obawa przed sprofanowaniem ich przez zastosowanie
do siebie: "To wy byliście ze mną zawsze, we
wszystkich moich doświadczeniach" (42).
Od moich ukochanych sióstr doznałam najsłodszej
pociechy...
* * *
(1) Noc wigilijna z piątku na
sobotę 1886 r.
(2) Por. Ps 18, 5.
(3) Łk 5,5.
(4) J 19, 28.
(5) W nocy z 16 na 17 marca 1887
roku Pranzini popełnił potrójne morderstwo. Jego
proces, zaczęty 9 lipca, zakończył się 13 tegoż
miesiąca wyrokiem śmierci. Wyrok wykonano 31
sierpnia.
(6) Por. Łk 15, 7.
(7) J 4, 7.
(8) Por. Ekl 2, 11.
(9) O naśladowaniu Chrystusa, ks.
III, r. 43.
(10) Ez 16, 8-13.
(11) W przekładach na język
polski zarówno z Wulgaty (ks. Wujka) jak i
hebrajskiego (BT) wyakcentowany przez Teresę
zwrot: "w obfitości", nie pojawia się.
(12) Chodzi tu o dziełko: Fin du
monde présent et mystčres de la vie future (Koniec
świata obecnego i tajemnice życia przyszłego).
Konferencje głoszone w katedrze w Chambéry
(Imprimeries-Libraires de 1'Oeuvre Saint-Paul,
1862).
(13) Por. 1 Kor 2, 9.
(14) Por. Rz 8, 18.
(15) Św. Jan od Krzyża, Pieśń
duchowa, strofa 25 (tłumaczenie własne).
(16) Reminiscencja z wiersza
Alfreda Besse de Larze (1848-1904) pod tytułem:
L'envers du Ciel (Niebo z lewej strony).
(17) Por. O naśladowaniu
Chrystusa, ks. III, r. 43, 4.
(18) Pnp 8, 1.
(19) Mt 13,12.
(20) Mt 11,25.
(21) Św. Jan od Krzyża, Noc
ciemna, strofa 3 i 4.
(22) Pnp 2,3.
(23) Aluzja do doświadczeń
związanych z chorobą pana Martin, które dotknęły w
sposób szczególny obecną przy nim Celinę.
(24) 29 maja 1887 roku.
(25) O naśladowaniu Chrystusa,
ks. II, r. 7.
(26) Te słowa pisała Teresa w
roku 1895, w następnym roku na Wielkanoc
zachorowała i opuściła ziemię 30 września 1897 r.
(27) Pan Guérin dowiedział się o
tym w sobotę, 8 października 1887 roku.
(28) W rzeczywistości 15 dni
(dwa tygodnie).
(29) Od środy 19 do soboty 22
października.
(30) Fragment (-...-), który po
tym następuje, znajduje się w rękopisie w dopisku
załączonym u dołu karty 51 v i 52 r.
(31) Było to prawdopodobnie we
środę 15 października.
(32) Ks. Delatroëtte, proboszcz
parafii św. Jakuba.
(33) Karmelitanki nazywają tak
swego przełożonego kościelnego lub zakonnego.
(34) W rzeczywistości ta
rozpiętość czasu była dość krótka: siedem do ośmiu
dni, skoro podróż miała miejsce 31 października.
(35) Por. Rz 8, 39.
(36) Mt 48, 6.
(37) Ks. Flawiusz Abel Antoni
Hugonin był biskupem Bayeux i Lisieux od roku
1867; zmarł w roku 1898, krótko po wydaniu
zezwolenia na publikację Dziejów duszy.
(38) O naśladowaniu Chrystusa,
ks. III, r. 5, 4.
(39) Pnp 2, 3.
(40) Ks. Révérony był
wikariuszem generalnym biskupa Hugonin od 1879
roku.
(41) Następujący po tych słowach
fragment (-...-) jest w rękopisie zamieszczony w
formie dopisku u dołu karty 54 v i 55 r.
(42) Łk 22,
28. |