Dzieje duszy Św. Teresa
od Dzieciątka Jezus (Teresa Martin)
Rozdział IV
W promieniach Eucharystii
Obrazki i książki. Pragnienie świętości.
Gorliwe przygotowanie. Pierwsza Komunia św. i
oddanie się Matce Bożej. Bierzmowanie. Życie
Teresy w opactwie. Przypowieść o troskliwym ojcu.
Choroba skrupułów i opuszczenie pensjonatu -
lekcje prywatne. Teresa zaliczona do Dzieci Maryi.
Pobyt w Trouville. Jak wyglądał pokój Teresy.
Rozłąka z Marynią. Uwolnienie od skrupułów.
W związku z wizytą u karmelitanek przypomniałam
sobie pierwszą, jaka miała miejsce krótko po
wstąpieniu Pauliny. Zapomniałam powiedzieć o tym
poprzednio, a jest to szczegół, którego nie należy
pomijać. Rankiem tego dnia, kiedy miałam iść do
rozmównicy, leżąc jeszcze w łóżku, zastanawiałam
się nad sobą (tu bowiem odprawiałam najgłębszą
modlitwę - w przeciwieństwie do oblubienicy z
pieśni (1)
- i tu znajdowałam mego Umiłowanego) i zadałam
sobie pytanie, jakie imię będę miała w Karmelu.
Wiedziałam, że jest już tam S. Teresa od Jezusa,
jednak moje piękne imię Teresy nie mogło mi być
odebrane. Nagle pomyślałam o Maleńkim Jezusie,
którego tak kochałam, i powiedziałam sobie: "O!
jakże byłabym szczęśliwa, gdyby mnie nazwano
Teresą od Dzieciątka Jezus!" W rozmównicy nie
powiedziałam ani słowa o moim śnie na jawie, ale
dobrej Matce M. od św. Gonzagi, kiedy pytała
siostry, jakie imię należy mi dać, przyszło na
myśl, aby nazwać mnie wyśnionym imieniem... Nie
posiadałam się z radości, a tę szczęśliwą zgodność
myśli uznałam za objaw delikatności mego
Umiłowanego Małego Jezusa.
Zapomniałam jeszcze o kilku małych szczegółach
z mego dzieciństwa poprzedzających Twoje
wstąpienie do Karmelu; nie wspomniałam Ci o mym
zamiłowaniu do obrazków i lektury... A przecież,
moja droga Matko, pięknym obrazkom, które mi w
nagrodę pokazywałaś, zawdzięczam jedną z
najsłodszych radości i jedno z najsilniejszych
wrażeń pobudzających mnie do praktykowania
cnoty... Oglądając je, traciłam poczucie czasu. Na
przykład: Mały kwiatek Boskiego Więźnia przemawiał
do mnie o tylu sprawach, w których się zatapiałam
(2).
Widząc, że imię Pauliny zostało wypisane u stóp
kwiatka, chciałam, by znalazło się tam również
imię Teresy i ofiarowałam się Jezusowi jako Jego
mały kwiatek... Jeżeli prawdą jest, że nie umiałam
się bawić, to przecież bardzo lubiłam czytać i na
tym mogłabym spędzić całe życie. Na szczęście
miałam ziemskich aniołów, kierujących mną i
wybierających dla mnie książki, które bawiąc
karmiły serce i umysł; na czytanie zaś miałam czas
ograniczony, co stwarzało mi okazję do wielkich
ofiar, gdy trzeba było przerwać lekturę w połowie
najbardziej interesującego fragmentu... Ten pociąg
do czytania trwał u mnie aż do wstąpienia do
Karmelu. Nie jestem w stanie określić liczby
książek, które przeszły przez moje ręce, ale Dobry
Bóg nie dozwolił, bym przeczytała coś takiego, co
mogłoby mi wyjść na złe. Inna rzecz, że czytając
rozmaite opowieści rycerskie, w pierwszej chwili
nie zawsze wyczuwałam prawdę życia, ale wkrótce
Pan Bóg dał mi zrozumieć, że prawdziwą jest ta
chwała, która trwa wiecznie, i aby ją zdobyć, nie
trzeba koniecznie dokonywać dzieł rzucających się
w oczy, ale wystarczy ukryć się i praktykować
cnotę w rodzaju "niech nie wie lewica co czyni
prawica"... (3)
Podobnie czytając opowiadania o patriotycznych
czynach francuskich bohaterów, a szczególnie o
Czcigodnej JOANNIE D'ARC, bardzo pragnęłam je
naśladować; zdawało mi się, że czuję w sobie ten
sam zapał, który ich ożywiał, to samo natchnienie
pochodzące z Nieba. Otrzymałam wówczas łaskę,
którą uważałam zawsze za jedną z największych w
mym życiu; w tym wieku bowiem nie otrzymywałam
oświeceń tak jak obecnie, kiedy w nie opływam.
Byłam przekonana, że urodziłam się do chwały i
kiedy szukałam sposobu, by ją osiągnąć, Dobry Bóg
natchnął mnie myślami, które chcę opisać.
Zrozumiałam, że moja chwała nie ukaże się oczom
śmiertelnych, że ona polegać będzie na tym, by
stać się wielką Świętą!!!... To pragnienie mogło
wydawać się zuchwałym, jeśli się weźmie pod uwagę,
jak byłam słaba i niedoskonała i jak jestem nią
jeszcze dziś, po siedmiu (4)
latach spędzonych w zakonie. Mimo to czuję zawsze
tę samą zuchwałą ufność, że stanę się wielką
Świętą, ponieważ nie posiadając żadnych zasług,
nie liczę na nie, ale ufam Temu, który jest Samą
Mocą i Świętością. Zadowalając się mymi słabymi
wysiłkami, On sam podniesie mnie aż do Siebie i
okrywszy swymi nieskończonymi zasługami uczyni
Świętą. Nie przypuszczałam wówczas, że aby dojść
do świętości, trzeba wiele cierpieć; Dobry Bóg nie
omieszkał mi to pokazać zsyłając na mnie wyżej
wspomniane doświadczenia... Teraz podejmę moje
opowiadanie od miejsca, w którym je przerwałam. -
Trzy miesiące po swym uzdrowieniu pojechałam z
Tatusiem do Alençon (5).
Wracałam tam po raz pierwszy i cieszyłam się
bardzo, że mogę znowu ujrzeć miejsca, w których
spędziłam dzieciństwo, a przede wszystkim, że mogę
pomodlić się na grobie Mamusi i poprosić ją o
stałą opiekę nade mną...
Pan Bóg dał mi łaskę poznania świata na tyle,
bym mogła nim wzgardzić i oddalić się od niego.
Mogę powiedzieć, że nastąpiło to podczas mego
pobytu w Alençon, kiedy to zaczęłam po raz
pierwszy wchodzić w świat. Wszystko wokół mnie
tchnęło radością i szczęściem; przyjmowano mnie,
pieszczono, podziwiano; jednym słowem, moje życie
w ciągu tych piętnastu dni było usłane kwiatami...
Przyznaję, że takie życie miało dla mnie pewien
urok. Ma słuszność Księga Mądrości gdy mówi: "Urok
marności tego świata uwodzi umysł nawet daleki od
złego" (6).
W dziesiątym roku życia serce łatwo daje się
olśnić; uważam więc za wielką łaskę, że nie
pozostałam w Alençon; przyjaciele, których tam
mieliśmy, byli zbyt światowi, zbyt dobrze umieli
łączyć radości ziemskie ze służbą Bogu. Za mało
myśleli o śmierci, a tymczasem nawiedziła już ona
wiele osób z tych, które znałam młodymi, bogatymi
i szczęśliwymi!!! Lubię powracać myślą do tych
miejsc czarownych, w których żyli, i pytać się,
gdzie oni są teraz, co im pozostało z zamków i
parków, w których widywałam ich cieszących się
wygodnym życiem?... I widzę, że wszystko pod
Słońcem jest marnością i udręczeniem ducha (7)...
że jedyne dobro, to kochać Boga z całego serca
swego i być tu na ziemi ubogim w duchu...
Być może, że Jezus chciał mi pokazać świat,
zanim nawiedził mnie po raz pierwszy, abym
zupełnie dobrowolnie mogła wybrać tę drogę, po
której postępowanie miałam Mu przyobiecać. Okres,
w którym przyjęłam pierwszą Komunię św., głęboko
wyrył się w mym sercu i pozostał w nim jako niczym
nie zmącone wspomnienie. Zdaje mi się, że nie
mogłam być lepiej przygotowana niż byłam, a poza
tym na przeciąg roku opuściły mnie moje wewnętrzne
udręki. Jezus chciał, abym zakosztowała radości
tak doskonałej, jaka tylko jest możliwa na tej łez
dolinie...
Czy pamiętasz, droga Matko, tę uroczą
książeczkę, którą dałaś mi trzy miesiące przed
moją pierwszą Komunią św.? (8)...
Ona to dopomogła mi przygotować serce starannie i
szybko, bo chociaż przygotowywałam je już od wielu
lat, to jednak trzeba było dać mu nowy zryw,
napełnić je świeżymi kwiatami tak, by Jezus mógł w
nim spocząć z przyjemnością... Codziennie
spełniałam wiele praktyk, które stanowiły tyleż
kwiatów, wzbudzałam akty strzeliste w ilości
jeszcze większej niż to zdołałaś zapisać
codziennie w mojej książeczce, a te akty miłości
tworzyły pączki kwiatów...
Co tydzień pisałaś do mnie piękny liścik, który
napełniał moją duszę głębokimi myślami i dopomagał
mi do praktykowania cnoty; stanowiło to wielką
pociechę dla Twej biednej córeczki, którą wiele
kosztowało pogodzenie się z tym, że nie może co
wieczór przygotowywać się na Twoich kolanach, tak
jak jej droga Celina... Paulinę zastępowała mi
Maria; siadałam na jej kolanach, chciwie słuchając
tego, co mi mówiła; miałam wrażenie, że całe jej
serce, tak wielkie, tak wspaniałomyślne, przelewa
się we mnie! - Jak sławni wojownicy uczyli swe
dzieci rzemiosła rycerskiego, tak i ona mówiła mi
o walkach tego życia, o palmie, którą otrzymują
zwycięzcy... Maria mówiła mi również o
niezniszczalnych bogactwach, które łatwo jest
codziennie zbierać, o nieszczęściu przechodzenia
obok nich bez zadania sobie trudu sięgnięcia po
nie ręką; po czym wyjaśniała mi sposób zostania
świętą przez wierność w najdrobniejszych rzeczach;
dała mi małą książeczkę: "O wyrzeczeniu" (9),
nad którą z rozkoszą rozmyślałam...
O! jakże wymowna była moja chrzestna matka!
Pragnęłam, abym nie tylko sama słuchała jej
głębokich nauk; byłam nimi bardzo przejęta i w mej
naiwności wierzyłam, że najwięksi grzesznicy
wzruszyliby się tak samo jak ja, i pozostawiwszy
swoje znikome bogactwa, pragnęliby pozyskać
jedynie Niebieskie... Nikt Jeszcze wówczas nie
pouczył mnie o sposobie odprawiania modlitwy
myślnej, mimo że bardzo tego pragnęłam.
Maria jednak uważając, że jestem wystarczająco
pobożna, pozwalała mi tylko na odmawianie
pacierzy. Pewnego dnia jedna z mych nauczycielek w
Opactwie zadała mi pytanie, co robię w dniach
wolnych, kiedy jestem sama. Odpowiedziałam jej, że
wchodzę do pustego kąta za swoim łóżkiem, który
łatwo daje się zasłonić firanką, i tam ,,myślę". -
Ale o czym tak myślisz? - zapytała mnie. - Myślę o
Panu Bogu, o życiu, WIECZNOŚCI, jednym słowem -
myślę... Poczciwa zakonnica uśmiała się ze mnie
serdecznie i później lubiła przypominać mi czasy,
kiedy to myślałam, pytając mnie, czy w dalszym
ciągu myślę... Teraz rozumiem, że nie zdając sobie
z tego sprawy, odprawiałam rozmyślanie, i że Dobry
Bóg już wówczas oświecał mnie w sposób
tajemniczy.
Trzy miesiące przygotowania minęły szybko i
wkrótce rozpoczęłam rekolekcje (10),
na czas których stałam się prawdziwą pensjonarką,
nocującą w Opactwie. Nie jestem w stanie
wypowiedzieć, jak słodkie wspomnienie pozostawiły
mi te rekolekcje; istotnie, jeśli wiele cierpiałam
na pensji, to niewysłowione szczęście tych kilku
dni spędzonych na oczekiwaniu Jezusa szczodrze mi
to wynagrodziło... Sądzę, że tylko w zgromadzeniu
zakonnym można zakosztować takich radości; mała
liczba dzieci ułatwia zajęcie się każdym z osobna,
i rzeczywiście, nasze nauczycielki otaczały nas
wtedy macierzyńską troskliwością. Nade mną czuwały
pilniej niż nad resztą; każdego wieczoru
kierowniczka zbliżała się z małą latarką do mego
łóżka, by mnie uściskać i okazywała mi wiele
serdeczności. Wzruszona jej dobrocią powiedziałam
jej któregoś z tych wieczorów, że zwierzę jej
tajemnicę, po czym wyciągnąwszy tajemniczo spod
poduszki moją drogocenną książeczkę, pokazałam jej
z oczyma błyszczącymi radością... Bardzo mi się
podobało, jak rano wszystkie uczennice wstawały z
łóżek; chciałam czynić to co one, ale nie byłam
przyzwyczajona ubierać się zupełnie sama. Nie było
przy mnie Marii, by mi ułożyła włosy, musiałam
więc pójść nieśmiało z grzebieniem do dyżurnej
nauczycielki, która śmiała się na widok dużej
jedenastoletniej dziewczynki nie umiejącej
posługiwać się grzebieniem, po czym czesała mnie,
ale nie tak delikatnie jak Maria, mimo to nie
śmiałam krzyczeć, co robiłam stale pod łagodną
ręką mej chrzestnej matki... Podczas mych
rekolekcji przekonałam się, że byłam dzieckiem
pieszczonym i otaczanym opieką, jak mało które na
świecie, szczególnie spośród tych, co są
pozbawione matki... Codziennie odwiedzały mnie
Maria i Leonia oraz Tatuś, który obsypywał mnie
pieszczotami, toteż mimo oddalenia od rodziny nie
mogłam się skarżyć na ich brak i nic nie
zaciemniało pogodnego Nieba mych rekolekcji.
Z wielką uwagą słuchałam nauk głoszonych przez
księdza Domin (11)
i streszczałam je (12);
z osobistych myśli nie chciałam nic zapisywać,
twierdząc, że je dobrze zapamiętam, jak się też i
stało... Wielką radość sprawiało mi uczęszczanie
wspólnie z zakonnicami na wszystkie nabożeństwa;
wyróżniałam się spośród moich towarzyszek wielkim
Krucyfiksem, ofiarowanym mi przez Leonię.
Założyłam go za pasek, na wzór misjonarzy. Krzyż
ten budził zainteresowanie zakonnic, które
sądziły, że nosząc go, chcę naśladować swoją
siostrę karmelitankę... Ach! moje myśli istotnie
biegły do niej; wiedziałam, że moja Paulina
odprawia rekolekcje podobnie jak ja i to nie w tym
celu, by Jezus się jej oddał, ale by ona sama
oddała się Jezusowi (13);
toteż ta samotność spędzona na oczekiwaniu była mi
podwójnie droga...
Przypominam sobie, że któregoś dnia posłano
mnie do infirmerii, ponieważ bardzo kaszlałam (od
czasu mej choroby nauczycielki bardzo na mnie
uważały i gdy choć trochę bolała mnie głowa, albo
kiedy zauważyły, że jestem bledsza niż zwykle,
wysyłały mnie na świeże powietrze lub na
odpoczynek do infirmerii). Patrzę, a tu wchodzi
moja droga Celina, która otrzymała pozwolenie, by
mimo rekolekcji zobaczyć się ze mną i ofiarować mi
obrazek, którym się bardzo ucieszyłam; był to:
"Mały kwiatek Boskiego Więźnia". O! jakże mi było
przyjemnie otrzymać tę pamiątkę z rąk Celiny!...
Ileż aktów miłości jej zawdzięczam!...
W wigilię wielkiego dnia otrzymałam po raz
drugi rozgrzeszenie; spowiedź generalna
pozostawiła w mej duszy wielki pokój, i Dobry Bóg
nie dopuścił, by choćby najlżejsza chmura go
przyćmiła. Po południu przeprosiłam całą moją
rodzinę, która przyszła mnie zobaczyć, ale mówić
mogłam tylko przez łzy, tak bardzo byłam
wzruszona... Nie było tam Pauliny, ale czułam, że
sercem była przy mnie; przysłała mi przez Marię
piękny obrazek; nie mogłam się jemu napatrzeć i
wszystkim kazałam go podziwiać!... Napisałam do
Ojca Pichon, polecając się jego modlitwom i
zwierzając się, że wkrótce zostanę karmelitanką, a
wtedy on będzie moim kierownikiem. (Sprawdziło się
to w cztery lata później, kiedy będąc w Karmelu,
otwarłam przed nim swoją duszę...). Maria podała
mi list od niego; byłam naprawdę aż nazbyt
szczęśliwa!... Wszystkie radości zbiegły się
naraz. Największą jednak radość sprawiło mi zdanie
z jego listu: "Jutro przystąpię do Świętego
Ołtarza za ciebie i za twoją Paulinę!" Ósmego maja
Paulina i Teresa złączą się jeszcze ściślej, skoro
Jezus zdaje się łączyć je w wylewie swojej
łaski... Zawitał w końcu "najpiękniejszy spośród
wszystkich dni"; jakże niewysłowione wspomnienia
pozostawiły w mej duszy najdrobniejsze szczegóły
tego Niebiańskiego dnia!... Radosne przebudzenie o
świcie, pełne czci i serdeczności pocałunki
nauczycielek i starszych uczennic... Duża sala
napełniona śnieżnymi płatkami, w które zostało
przybrane kolejno każde dziecko... A nade wszystko
wejście do kaplicy i poranny śpiew pięknej pieśni:
"O święty Ołtarzu, otoczony Aniołami!"
Nie mogę jednak zagłębiać się w szczegóły; są
rzeczy, które przy otwarciu tracą swój aromat; są
myśli tajemne, których niepodobna przełożyć na
język tej ziemi, gdyż natychmiast tracą swój sens
ukryty i Niebiański; są one jak ten "Kamyk biały,
który będzie dany zwycięzcy i na którym wypisane
jest imię ZNANE tylko TEMU, który je otrzymuje" (14)
Ach! jakże słodki był dla mojej duszy pierwszy
pocałunek Jezusa!...
Był to pocałunek miłości; czułam, że jestem
kochaną i sama również mówiłam: "Kocham Cię,
oddaję się Tobie na zawsze". Nie było żadnych
próśb, zmagań, ofiar; już dawno Jezus i biedna
mała Teresa spojrzeli na siebie i zrozumieli
się... Tego dnia nie było to już spojrzenie ale
zjednoczenie; nie było już dwojga; Teresa znikła
jak kropla wody w głębinach oceanu. Pozostał sam
Jezus; On był mistrzem, Królem. Czyż Teresa nie
prosiła, by zabrał jej wolność, gdyż wolność
napawała ją lękiem; czuła się tak słaba, tak
nędzna, że pragnęła na zawsze połączyć się z Bożą
Mocą!... Radość jej była zbyt wielka, zbyt
głęboka, by mogła ją opanować; wkrótce zalała się
słodkimi łzami, ku wielkiemu zdumieniu swych
towarzyszek, które mówiły potem między sobą:
"Dlaczego ona płakała? czy miała jakieś
zmartwienie?... - A może dlatego, że nie widziała
przy sobie swojej Matki, albo Siostry
karmelitanki, którą tak bardzo kocha?" Nie
pojmowały one, że gdy cała radość Nieba spłynie do
serca, wtedy serce wygnańca może to znieść tylko
płacząc rzewnie... O nie! nieobecność Mamusi nie
zasmucała mnie w dniu mojej pierwszej Komunii św.;
czyż Niebo nie było w mej duszy, a czyż Mamusia
już od dawna w nim nie przebywała? Tak więc
przyjmując odwiedziny Jezusa, przyjmowałam również
odwiedziny mojej kochanej Matki, która
błogosławiła mnie radując się moim szczęściem...
Nie płakałam też z powodu nieobecności Pauliny;
byłabym niewątpliwie ogromnie szczęśliwa, widząc
ją przy sobie, ale dawno już zgodziłam się na tę
ofiarę; w tym dniu sama tylko radość napełniała
moje serce. Łączyłam się z nią, kiedy
nieodwołalnie oddawała się Temu, który z taką
miłością mnie się oddawał!...
Po południu mnie przypadło odczytać akt
poświęcenia się Najśw. Pannie; było to zupełnie
słuszne, że w imieniu moich towarzyszek
przemawiałam do Matki Niebieskiej właśnie ja,
która tak wcześnie byłam pozbawiona ziemskiej
Matki... Całym sercem mówiłam do Niej, poświęcałam
się Jej jak dziecko, które rzuca się w ramiona
Matki i prosi, by się nim opiekowała. Sądzę, że
Najświętsza Panna spojrzała na swój mały kwiatek i
uśmiechała się do niego, bo czyż nie był on
uzdrowiony Jej widzialnym uśmiechem?... Czyż nie
złożyła Ona w jego kielichu swojego Jezusa, Kwiat
Polny, Lilię Dolin?... (15)
Wieczorem tego pięknego dnia odnalazłam znowu
moją ziemską rodzinę; już rano, po Mszy św.,
uściskałam Tatusia i wszystkich krewnych, ale
dopiero teraz połączyliśmy się na dobre. Tatuś
wziął swą małą królewnę za rękę i skierował się w
stronę Karmelu!... I tu zobaczyłam moją Paulina
jako oblubienicę Jezusa, zobaczyłam ją w białym -
jak ja - welonie i w wianuszku z róż... Ach!
radość moja była wolna od goryczy, ufałam, że
wkrótce spotkamy się i wspólnie będziemy oczekiwać
Nieba! Uroczystości rodzinne, które nastąpiły
wieczorem w dniu mojej pierwszej Komunii św., nie
były mi obojętne; wielką radość sprawił mi piękny
zegarek, który podarował mi mój Król; szczęście
moje było jednak pełne ciszy i nic nie mogło
zamącić wewnętrznego pokoju. Maria wzięła mnie do
siebie na noc, która nastąpiła po tym pięknym
dniu, ponieważ po dniach nawet najbardziej
promiennych zawsze następują ciemności; tylko
dzień pierwszej, jedynej, wiecznej Komunii w
Niebie nie będzie miał zachodu!...
Następny dzień po mojej pierwszej Komunii św.
był również piękny, ale nieco smutny. Piękna
sukienka, kupiona mi przez Marię, prezenty, jakie
otrzymałam, wszystko to nie było w stanie zapełnić
mi serca, bo tylko sam Jezus mógł je zadowolić;
wzdychałam do chwili, kiedy wolno mi będzie
przyjąć Go po raz drugi. W niespełna miesiąc po
mej pierwszej Komunii św. poszłam przed
Wniebowstąpieniem wyspowiadać się, i odważyłam się
poprosić o pozwolenie na przyjęcie Komunii św.
Wbrew wszelkiej nadziei ksiądz mi pozwolił i
miałam szczęście uklęknąć przy balaskach między
Tatusiem i Marią; jakże słodkie wspomnienie
pozostawiło mi to drugie nawiedzenie Jezusa! Znowu
popłynęły łzy nad wyraz słodkie, i powtarzałam
sobie bez przerwy słowa św. Pawła: "To już nie ja
żyję, to Jezus żyje we mnie!..." (16)
Od tej Komunii św. moje pragnienie przyjmowania
Dobrego Boga wzrastało; otrzymałam pozwolenie na
przystępowanie we wszystkie większe święta. W
wigilię tych szczęśliwych dni wieczorem Maria
brała mnie na kolana i przygotowywała podobnie jak
przed pierwszą Komunią św.; pamiętam, że kiedyś
mówiła mi o cierpieniu, stwierdzając równocześnie,
że chyba nie pójdę tą drogą, ale Dobry Bóg będzie
mnie zawsze nosił jak dziecko...
Nazajutrz przypomniałam sobie te słowa Marii po
Komunii św.; poczułam rodzące się w mym sercu
wielkie pragnienie cierpienia z równoczesną
wewnętrzną pewnością, że Jezus zachował dla mnie
wiele krzyżów; zalewały mnie pociechy tak wielkie,
że uważam je za największe łaski mego życia.
Cierpienie pociągało mnie, zachwycało mnie swoim
urokiem, choć dobrze go jeszcze nie poznałam.
Dotąd, jeśli cierpiałam, to cierpienia samego nie
kochałam; od tego dnia zaś poczułam dlań prawdziwą
miłość. Odczuwałam również pragnienie, by kochać
wyłącznie Pana Boga i jedynie w Nim szukać
radości. Podczas Komunii św. powtarzałam często te
słowa Naśladowania: "O Jezu! słodyczy
niewysłowiona, zmień dla mnie w gorycz wszystkie
pociechy ziemi!..." (17)
Ta modlitwa wypływała mi na usta bez wysiłku, bez
sprzeciwu; miałam wrażenie, że powtarzam ją nie z
własnej woli, ale jak dziecko, które posługuje się
słowami podsuwanymi mu przez kogoś drogiego...
Później opowiem ci, droga Matko, jak to spodobało
się Jezusowi spełnić moje pragnienie, jak On sam
stał się moją niewysłowiona słodyczą; chcąc
opowiadać o tym teraz, byłabym zmuszona uprzedzić
czas mojej młodości, gdy tymczasem pozostało mi
jeszcze do opowiedzenia wiele szczegółów z
dzieciństwa.
Krótko po mej pierwszej Komunii św. znowu
odprawiłam rekolekcje przed Bierzmowaniem (18).
Zostałam bardzo starannie przygotowana na
przyjęcie nawiedzin Ducha Świętego; nie pojmuję,
dlaczego nie zwraca sio większej uwagi na
przyjęcie tego sakramentu Miłości. Przed
Bierzmowaniem odprawia się zwykle jeden dzień
rekolekcji, ale ponieważ ks. Biskup nie mógł
przybyć w dniu oznaczonym, miałam pociechę
spędzenia dwóch dni w samotności. By nas rozerwać,
nasza nauczycielka zaprowadziła nas na Mont Cassin
(19)
i tam pełnymi garściami zbierałam rumianki na Boże
Ciało. Ach! jakże radosna była moja dusza! Jak
Apostołowie, z radością oczekiwałam na przyjście
Ducha Świętego... Cieszyłam się na myśl, że
niedługo będę już w pełni chrześcijanką, a przede
wszystkim, że na moim czole pozostanie już na
wieki tajemniczy znak krzyża, który nakreśli na
nim Biskup podczas udzielania sakramentu...
Nadeszła wreszcie ta szczęśliwa chwila; kiedy
przyjmowałam Ducha Świętego, nie odczuwałam
gwałtownego wichru, ale raczej lekki wietrzyk.
którego szum słyszał prorok Eliasz na górze
Horeb... (20)
W tym dniu otrzymałam moc do znoszenia cierpień,
bo wkrótce miało się zacząć męczeństwo mojej
duszy... Droga moja Leońcia była mi Matką przy
Bierzmowaniu; była tak przejęta, że przez cały
czas trwania ceremonii nie mogła się powstrzymać
od łez. Przyjęła razem ze mną Komunię św., bowiem
w tym pięknym dniu miałam również szczęście
połączyć się z Jezusem.
Po tych uroczych i niezapomnianych świętach
moje życie stało się na powrót zwyczajne, to
znaczy, że musiałam powrócić do życia pensjonarki,
tak dla mnie trudnego. Przed pierwszą Komunią św.
lubiłam ten tryb życia z dziećmi w moim wieku, z
których wszystkie były pełne dobrej woli i -
podobnie jak ja - chciały poważnie praktykować
cnotę. Teraz jednak trzeba było wejść znowu w
kontakt z uczennicami zupełnie innego rodzaju,
roztrzepanymi, niekarnymi, i to czyniło mnie
nieszczęśliwą.
Byłam wesołego usposobienia, ale nie potrafiłam
bawić się odpowiednio do mego wieku; często
podczas przerw opierałam się o drzewo i
rozmyślałam nad tym, co widziałam, snując poważne
refleksje! Wymyśliłam również zabawę, która bardzo
mi się podobała, a mianowicie: grzebanie biednych
martwych ptaszków znalezionych pod drzewami. Wiele
koleżanek mi w tym pomagało, dzięki czemu nasz
cmentarzyk, zasadzony drzewami i kwiatami
proporcjonalnymi do wielkości piskląt, wyglądał
bardzo ładnie. Lubiłam też opowiadać historyjki,
które komponowałam w miarę, jak napływały mi
pomysły; toteż moje towarzyszki skwapliwie mnie
otaczały, i nawet starsze uczennice przyłączały
się do grona słuchaczek. To samo opowiadanie
ciągnęło się przez kilka dni, ponieważ wzbogacałam
je chętnie w coraz to nowe szczegóły, w miarę, jak
widziałam wzbudzone przez nie zainteresowanie,
odbijające się na twarzach mych koleżanek; wkrótce
jednak nauczycielka zakazała mi kontynuowania mego
zawodu mówcy, chcąc widzieć nas, jak się bawimy i
biegamy, zamiast dyskutować...
Z łatwością chwytałam sens tego, czego się
uczyłam, ale trudno mi było wyuczyć się czegoś na
pamięć, nie wyłączając katechizmu, toteż w ciągu
roku poprzedzającego moją pierwszą Komunię św.
prawie codziennie prosiłam o pozwolenie, abym
mogła uczyć się go podczas przerw. Moje wysiłki
nie poszły na marne i byłam zawsze pierwszą. Jeśli
przypadkiem z powodu zapomnienia jednego słowa
utraciłam moje miejsce, wówczas mój ból okazywał
się tak gorzkimi łzami, że ks. Domin nie wiedział
jak mnie uspokoić... Był one ze mnie bardzo
zadowolony (ale nie wtedy, gdy płakałam) i nazywał
mnie swym małym doktorem, a to ze względu na moje
imię Teresy. Pewnego dnia uczennica, która była po
mnie (21),
nie potrafiła postawić swojej koleżance pytania z
katechizmu (22).
Ksiądz, po bezskutecznym przepytaniu wszystkich
uczennic, zwrócił się do mnie mówiąc, że teraz się
przekona, czy zasługuję na swoje pierwsze
miejsce.
W mej głębokiej pokorze na to tylko czekałam;
powstawszy śmiało, powiedziałam bez jednego błędu
to, o co byłam zapytana, ku zdziwieniu
wszystkich... Po pierwszej Komunii św. mój zapał
do nauki katechizmu trwał aż do chwili opuszczenia
pensjonatu. Nauka szła mi dobrze, niemal zawsze
byłam w niej pierwsza; największe osiągnięcia
miałam w dziedzinie historii i stylu. W opinii
wszystkich nauczycielek uchodziłam za uczennicę
bardzo inteligentną, inaczej niż u Wuja, który
uważał mnie za małą ignorantkę, dobrą i miłą,
posiadającą zdrowy rozsądek, ale niezdolną i
niezgrabną... Nie dziwiła mnie ta opinia, jaką
mieli o mnie Wujostwo, i jaką zapewne do dziś
mają; będąc bardzo nieśmiałą, prawie nieustannie
milczałam; kiedy pisałam, te moje gryzmoły i
ortografia więcej niż prymitywna, nie mogły nikogo
oczarować... Inne prace, jak szycie i haft, szły
mi - zdaniem nauczycielek - co prawda dobrze, ale
niezgrabny i niezręczny sposób trzymania roboty
usprawiedliwiał mało korzystną opinię, jaką o mnie
miano. I to właśnie uważam za 38 r. łaskę. Dobry
Bóg, pragnąc mego serca wyłącznie dla Siebie,
wysłuchał już mojej modlitwy "Zamienia jąć mi w
gorycz pociechy ziemi" (23).
Potrzebne mi to było tym więcej, że nie byłam
nieczuła na pochwały. Często chwalono przy mnie
inteligencję innych, ale mojej nigdy,
wywnioskowałam więc z tego, że jej nie posiadam i
pogodziłam się z tym...
Moje serce tak wrażliwe i miłujące, gdyby
znalazło inne serce zdolne je zrozumieć, z
łatwością by się mu oddało... Próbowałam
zaprzyjaźnić się z dziewczynkami w moim wieku,
szczególnie z dwiema; kochałam je, one zaś kochały
mnie o tyle, o ile były do tego zdolne; ale
niestety! jakże ciasne i płoche jest serce
stworzeń!!! Wkrótce przekonałam się, że moja
miłość jest nie zrozumiana. Jedna z moich
przyjaciółek była zmuszona powrócić na kilka
miesięcy do swojej rodziny; podczas jej
nieobecności myślałam o niej i starannie
przechowywałam mały pierścionek, który mi
ofiarowała. Ucieszyłam się bardzo, gdy znów
zobaczyłam moją towarzyszkę, lecz cóż! otrzymałam
obojętne spojrzenie...
Moja miłość została zapoznana; odczułam to, ale
nie żebrałam uczucia, którego mi odmówiono;
ponieważ zaś Bóg dał mi serce tak wierne, że gdy
raz głęboko pokocha, kocha już na zawsze, dlatego
do dziś modlę się za moją towarzyszkę i nadal ją
kocham... Widząc, jak Celina darzy szczególną
sympatia jedną z nauczycielek, chciałam ją
naśladować; nie umiejąc jednak zjednywać sobie
stworzeń, nie mogłam mieć w tym powodzenia.
Szczęśliwa nieumiejętność! od jak wielkiego zła
mnie ona uchroniła!... Jakże wdzięczna jestem
Jezusowi, że pozwolił mi znajdować "jedynie gorycz
w ziemskich przyjaźniach"; z sercem takim, jak
moje, łatwo dałabym się usidlić i podciąć sobie
skrzydła; jakże więc mogłabym potem "ulecieć i
spocząć"? (24)
Jak może serce oddane miłości stworzeń zjednoczyć
się wewnętrznie z Bogiem?... Wiem, że jest to
niemożliwe. Nie pijąc nigdy z kielicha nadmiernej
miłości ku stworzeniom, czuję jednak, że nie mogę
się mylić. Widziałam tyle dusz oczarowanych tym
zwodniczym światłem, jak podobne biednym motylom
latały opalając sobie skrzydła, po czym powracały
do tego prawdziwego, słodkiego światła miłości,
które wracało im skrzydła bardziej promienne i
lżejsze, aby mogły w końcu ulecieć do Jezusa, tego
Boskiego Płomienia, "który płonie a nie spala" (25).
O! ja wiem, że Jezus uważał mnie za zbyt słabą, by
mnie wystawiać na pokusy; może spłonęłabym
doszczętnie w tym zwodniczym świetle, gdyby ono
zabłysło przed mymi oczyma... A tymczasem znajduję
jedynie gorycz w tym, co dusze mocne napełnia
radością i czego muszą się wyrzekać, aby pozostać
wiernymi. Nie ma więc żadnej mojej zasługi w tym,
że nie oddałam się umiłowaniu stworzeń, ponieważ
zabezpieczyło mnie przed tym wielkie miłosierdzie
Dobrego Boga!... Zdawałam sobie sprawę, że bez
niego byłabym upadła może tak nisko, jak św.
Magdalena; a pełne głębi słowa Naszego Pana,
skierowane do Szymona, rozbrzmiewają z wielką
słodyczą w mojej duszy... Tak, ja wiem, że "ten,
któremu mniej odpuszczono, mniej MIŁUJE" (26),
ale wiem i to, że Jezus odpuścił mi więcej niż św.
Magdalenie, ponieważ odpuścił mi z góry,
powstrzymując mnie od upadku.
Ach! jakże pragnęłabym móc wypowiedzieć to, co
czuję!... Oto przykład, który choć trochę myśl
moją wytłumaczy. -- Przypuśćmy, że syn biegłego
lekarza napotykając na swej drodze kamień, wywraca
się na nim i upadając, łamie sobie któryś z
członków; przybyły natychmiast ojciec podnosi go z
miłością, opatruje jego rany wszystkimi znanymi
sobie sposobami; wkrótce syn całkowicie wyleczony
okazuje mu swą wdzięczność. Dziecko to
niewątpliwie miało powody, by kochać swego ojca.
Ale przypuśćmy jeszcze inną ewentualność. - Ojciec
wiedząc, że na drodze jego syna znajduje się
kamień, wyprzedza go spiesznie i niespostrzeżenie
ten kamień usuwa. Syn ów, otoczony tak
przewidującą miłością, nie WIEDZĄC o nieszczęściu,
z którego go ojciec wybawił, nie okaże mu swej
wdzięczności i będzie go mnie] kochał, niż gdyby
został przez niego uleczony... jeśli się jednak
dowie, jakiego niebezpieczeństwa uniknął, czyż nie
będzie go kochał tym więcej Otóż ja jestem owym
dzieckiem, przedmiotem uprzedzającej miłości Ojca,
który zesłał swoje Słowo nie po to, by odkupił
sprawiedliwych, ale grzeszników (27).
On chce, abym Go kochała za to, że odpuścił mi nie
tylko wiele, ale WSZYSTKO. Nie czekał, aż Go
ukocham bardziej niż św. Magdalena, lecz chciał,
bym ZROZUMIAŁA, że ukochał mnie miłością
przedziwnie uprzedzającą, i w zamian kochała Go
teraz do szaleństwa!... Nieraz słyszałam jak
mówiono, że nie spotyka się duszy czystej, która
by kochała bardziej niż dusza pokutująca. Jakże
chciałabym zadać kłam tym słowom!...
Spostrzegłam, że bardzo odbiegłam od tematu,
więc co rychlej do niego powracam. Rok następujący
po mojej pierwszej Komunii św. prawie cały upłynął
bez wewnętrznych doświadczeń; rozpoczęły się one
podczas rekolekcji przed rocznicą Komunii św. (28),
kiedy to zapadłam na straszliwą chorobę
skrupułów... Trzeba samemu przejść przez to
męczeństwo, by należycie zrozumieć.
Niemożliwością byłoby dla mnie wypowiedzieć, co
przecierpiałam w ciągu półtora roku... Wszystkie
myśli, najprostsze czyny, stawały się dla mnie
przedmiotem niepokoju; ulgi doznawałam jedynie
wtedy, gdy to wszystko zwierzałam Marii, co
zresztą bardzo mnie kosztowało, ponieważ czułam
się w obowiązku odkrywać przed nią wszystkie
niedorzeczne myśli na jej temat. Pozbywszy się w
ten sposób mego ciężaru, miałam przez chwilę
spokój, ale przemijał on jak błyskawica i wkrótce
męczeństwo moje zaczynało się na nowo. Jakąż
cierpliwość okazywała moja droga Maria, gdy mnie
tak wysłuchiwała, nie okazując nigdy znudzenia!...
Bezpośrednio po moim powrocie z opactwa zaczynała
układać mi włosy na dzień następny (codziennie
bowiem, by sprawić przyjemność Tatusiowi, małej
królewnie układano włosy, ku wielkiemu zdziwieniu
koleżanek, a przede wszystkim nauczycielek, które
nie widziały nigdy, aby rodzice tak pieścili swoje
dzieci). Podczas tego posiedzenia nie przestawałam
płakać, opowiadając o wszystkich moich skrupułach.
Z końcem roku Celina po ukończeniu swojej nauki
wróciła do domu, i biedna Teresa, będąc zmuszoną
powrócić tam sama, wkrótce się rozchorowała;
jedynym urokiem pensji było dla niej wspólne życie
z nieodłączną Celiną, bez niej "mała córeczka" nie
mogła tam pozostać... Tak więc w trzynastym roku
życia opuściłam opactwo (29)
i uczyłam się dalej, pobierając kilka lekcji
tygodniowo u "Pani Papinau". Była to bardzo
poczciwa osoba, wielce wykształcona, ale
posiadająca pewne maniery starej panny; mieszkała
ze swoją matką. Ogromnie miły widok przedstawiało
ich mieszkanie, które zajmowały we trójkę (bo
kotka należała także do rodziny i musiałam się z
tym pogodzić, że odprawiała drzemkę na moich
zeszytach, jak również podziwiać jej piękne
ruchy). Miałam okazję poznać życie tej rodziny.
Buissonnets było nieco za daleko na niezbyt już
młode nogi mej nauczycielki, prosiła więc, abym na
lekcje do niej przychodziła. Kiedy się zjawiałam,
starsza pani Cochain przyglądała mi się "swymi
wielkimi jasnymi oczyma", po czym głosem spokojnym
i uroczystym wołała: "Pani Papinau.... Pa..nna
Te..resa przyszła!..." Jej córka natychmiast
odpowiadała dziecinnym głosem:
"Jestem, mamusiu". I wkrótce rozpoczynała się
lekcja. Miałam z tych lekcji (nie licząc pouczeń,
które odbierałam) i tę korzyść, że poznawałam
świat... Któż by zdołał w to uwierzyć!... W owym
staroświecko umeblowanym pokoju, otoczona
książkami i zeszytami, byłam nierzadko świadkiem
odwiedzin przeróżnego rodzaju ludzi: kapłanów,
pań, młodych dziewcząt, itd. Pani Cochain bawiła,
jak zdołała, całe towarzystwo, aby córka mogła
prowadzić ze mną lekcję; w takich dniach jednak
nie nauczyłam się wiele; z nosem w książce,
słyszałam wszystko co mówiono, a nawet i to, czego
lepiej mi było nie słyszeć, próżność bowiem łatwo
zakrada się do serca!... Jedna z pań mówiła, że
mam ładne włosy... inna wychodząc i sądząc, że nie
słyszę, pytała, kim jest to piękne dziewczę. Słowa
te, tym bardziej pochlebne, że nie do mnie były
skierowane, sprawiały mi w głębi duszy
przyjemność, co jasno dowodzi, jak wielka była we
mnie miłość własna. O! jakże współczuję duszom,
które się gubią!... Jakże łatwo jest zejść z drogi
prawej na usłane kwiatami ścieżki świata... Nie
ulega wątpliwości, że dla duszy choć trochę
wzniosłej, jego słodycz jest zmieszana z goryczą,
i chwilowe pochwały nie są w stanie zapełnić
bezmiernej pojemności jej pragnień... gdyby jednak
moje serce od zarania nie wznosiło się ku Bogu,
gdyby u progu życia świat się do mnie uśmiechnął,
cóż by się ze mną stało?... Matko moja droga, z
jakąż wdzięcznością wysławiam miłosierdzie
Pana!... Czyż nie sprawdzają się na mnie słowa
Księgi Mądrości: "Zabrana zostałam ze świata,
zanim złość jego zdołała zepsuć mego ducha, i
zanim ułuda zdążyła zwieść moją duszę" (30)?
Także i Najświętsza Panna czuwała nad swym
kwiatkiem i nie chcąc dopuścić, by stracił
świeżość w kontakcie ze światem, przeniosła go na
swoją górę zanim zdołał się rozwinąć... Oczekując
szczęśliwej chwili, w której to miało nastąpić,
Terenia wzrastała w miłości ku swej Niebieskiej
Matce; żeby zaś dać Jej dowód tego, spełniła czyn,
który ją wiele kosztował, opowiem o tym w kilku
słowach, choć to długa sprawa... Prawie
natychmiast po swym zgłoszeniu się do opactwa,
zostałam przyjęta do stowarzyszenia Św. Aniołów.
Bardzo lubiłam pobożne praktyki, które ono
nakładało na mnie, gdyż miałam szczególne
upodobanie w modlitwie do tych Błogosławionych
Duchów Niebieskich, a zwłaszcza do tego, którego
Dobry Bóg dał mi za towarzysza mego wygnania. W
jakiś czas po mojej pierwszej Komunii św. oznakę
stowarzyszenia Św. Aniołów zastąpiła wstążka
aspirantki do stowarzyszenia dzieci Maryi;
opuściłam jednak pensję, nie będąc przyjęta do
tego związku Najśw. Panny. Nie miałam prawa do
niego należeć, ponieważ odeszłam przed ukończeniem
nauki. Muszę wyznać, że ten przywilej nie wzbudzał
we mnie zazdrości, niemniej na myśl, że wszystkie
moje siostry zostały "dziećmi Maryi", czułam
obawę, że będę w mniejszym stopniu niż one
dzieckiem mej Niebieskiej Matki; poprosiłam więc z
pokorą (mimo że mnie to kosztowało) o przyjęcie do
stowarzyszenia Najśw. Panny przy opactwie.
Kierowniczka nie chciała mi odmówić, ale postawiła
warunek, abym dwa razy w tygodniu po południu
przychodziła celem sprawdzenia czy jestem godna
przyjęcia. Pozwolenie to nie tylko nie sprawiało
mi przyjemności, ale w dodatku bardzo mnie
kosztowało; nie miałam, jak inne byłe uczennice,
swej ukochanej nauczycielki, z którą mogłabym
spędzać wiele godzin; poprzestawałam więc jedynie
na przywitaniu nauczycielki, po czym pracowałam w
milczeniu aż do końca lekcji robót. Nikt nie
zwracał na mnie uwagi, szłam więc na chór do
kaplicy i pozostawałam przed Najśw. Sakramentem aż
do chwili, kiedy przychodził po mnie Tatuś; tylko
tu znajdowałam pociechę, bo czyż Jezus nie był
moim jedynym przyjacielem... Z Nim samym jedynie
umiałam mówić; rozmowy ze stworzeniami, nawet
pobożne, męczyły moją duszę... Czułam, że lepiej
jest mówić do Boga, niż rozmawiać o Bogu, bo do
rozmów duchowych miesza się tak wiele miłości
własnej!,.. Ach! jedynie dla Najśw. Panny
chodziłam do opactwa... Czasem czułam się samotna,
tak bardzo samotna, że - jak w dniach mego
pensjonarskiego życia, gdy smutna i chora
przechadzałam się po wielkim dziedzińcu -
powtarzałam te słowa, które zawsze odradzały na
nowo w mym sercu pokój i siłę: "Życie jest twym
okrętem, a nie twym mieszkaniem..." (31)
Kiedy byłam malutka, słowa te dodawały mi odwagi;
i dziś jeszcze, mimo lat, które zatarły wiele
wrażeń dziecinnej pobożności, widok okrętu urzeka
moją duszę i pomaga jej znosić wygnanie... Czyż i
Księga Mądrości nie mówi, że ,,Życie jest jak
okręt, który przecina wzburzone fale i nie
pozostawia żadnego śladu swego gwałtownego
przejścia..." (32)?
Rozmyślając o tych rzeczach, duchem zagłębiam się
w nieskończoności i mam wrażenie, że przybijam już
do wiecznej przystani... Zdaje mi się, że znajduję
się już w objęciach Jezusa... że widzę Moją Matkę
Niebieską, jak wychodzi mi na spotkanie wraz z
Tatusiem... Mamusią... czterema aniołkami... Zdaje
mi się, że cieszę się już na zawsze prawdziwym i
wiecznym życiem rodzinnym...
Zanim jednak danym mi będzie ujrzeć rodzinę
zebraną razem w domu Ojca Niebieskiego, trzeba mi
było wprzód zakosztować dobrodziejstwa rozłąki; w
roku, w którym zostałam dzieckiem Najśw. Panny,
zabrała mi Ona moją drogą Marię (33),
jedyne oparcie mojej duszy... Wszak to Maria mną
kierowała, pocieszała mnie, pomagała mi w
pełnieniu cnoty; ona to była moją jedyną
wyrocznią. Nie ulega wątpliwości, że pierwsze
miejsce w moim sercu zajmowała nadal Paulina, ale
Paulina była daleko, bardzo daleko ode mnie!...
Przeszłam prawdziwe męczeństwo, by się
przyzwyczaić do życia bez niej, do istnienia
między nami murów nie do przebycia, ale w końcu
pogodziłam się z tą smutną rzeczywistością.
Paulina była dla mnie stracona, niemal tak samo,
jak gdyby umarła. Nadal mnie bardzo kochała,
modliła się za mnie; ale w moich oczach droga moja
Paulina stała się Świętą, która nie potrafiła już
zrozumieć spraw tej ziemi, a nędze jej biednej
Teresy, gdyby je znała, powinny by ją zadziwić i
powstrzymać przed tak wielką miłością, jaką ją
darzyła. Gdybym zresztą nawet chciała zwierzyć jej
moje myśli, jak to miało miejsce w Buissonnets,
nie mogłabym tego uczynić; czas odwiedzin w
rozmównicy był tylko dla Marii.
Obie z Celiną miałyśmy pozwolenie przychodzić
tam dopiero pod koniec, kiedy zostawało akuratnie
tyle czasu, by się nam serca ścisnęły... Tak więc
w rzeczywistości miałam jedynie Marię, która była
mi, że tak powiem, niezbędna; tylko jej mówiłam o
moich skrupułach i byłam jej posłuszna do tego
stopnia, że spowiednik nigdy nie poznał mojej
szkaradnej choroby; mówiłam mu tylko tyle
grzechów, ile Maria pozwoliła mi wyznać, ani
jednego więcej, toteż mogłam uchodzić za duszę
najmniej skrupulatną na ziemi, choć byłam nią w
najwyższym stopniu... Maria wiedziała więc o
wszystkim, co działo się w mojej duszy, znała
także moją tęsknotę za Karmelem, ja zaś tak ją
kochałam, że bez niej żyć nie mogłam. Każdego lata
ciocia zapraszała nas kolejno do Trouville; bardzo
lubiłam tam jeździć, ale z Marią! Gdy jej tam nie
było, nudziłam się bardzo. Raz jednak czułam się
dobrze w Trouville, a było to w roku podróży
Tatusia do Konstantynopola (34).
Maria, chcąc Celinę i mnie nieco rozerwać (byłyśmy
bowiem smutne wiedząc, że Tatuś jest tak daleko)
wysłała nas na piętnaście dni nad brzeg morza.
Cieszyłam się bardzo, ponieważ miałam moją Celinę.
Ciocia starała się dla nas o wszelkie możliwe
przyjemności, jak: przejażdżki na ośle, łowienie
ryb na wędkę itp. Mimo że miałam już dwanaście i
pół lat, byłam jeszcze bardzo dziecinna; pamiętam
swoją radość przy zakładaniu błękitnych wstążek,
które mi Ciocia dała do włosów; pamiętam też, że
się z tego w Trouville spowiadałam, bo za grzech
uważałam tę dziecinną przyjemność... Pewnego
wieczoru zrobiłam doświadczenie, które mnie
ogromnie zdziwiło. - Maria (Guerin), będąc niemal
zawsze cierpiącą, często popłakiwała; Ciocia wtedy
pieściła ją, wymyślała najczulsze imiona, a moja
mała kuzyneczka nieustannie powtarzała przez łzy,
że ją boli głowa. Ja też prawie codziennie
miewałam bóle głowy, ale nie skarżyłam się; tego
wieczoru jednak chciałam naśladować Marię,
zabrałam się więc do wylewania łez na fotelu w
kącie salonu.
Wkrótce Joanna i Ciocia zebrały się koło mnie,
pytając, co mi się stało. Odpowiedziałam jak
Maria: "Boli mnie głowa". Sądziły, że dla mnie nie
mógł to być wystarczający powód do skargi i nie
dały się przekonać, że płakałam z powodu bólu
głowy. Zamiast mnie popieścić, przemawiano do mnie
jak do dorosłej osoby; Joanna zarzucała mi brak
zaufania do Cioci, sądziła bowiem, że mam niepokój
sumienia... Ostatecznie wyszło mi to na dobre,
postanowiłam bowiem nigdy nie naśladować drugich i
zrozumiałam bajkę o "Ośle i piesku" (35).
Byłam tym osiem, który widząc pieszczoty, jakimi
darzono pieska, położył na stole swoją ciężką
łapę, by odebrać swoją część czułości; ale
niestety! wprawdzie nie otrzymałam uderzeń kijem
jak biedne zwierzę, niemniej zapłacono mi stosowną
monetą i ta zapłata wyleczyła mnie na całe życie z
chęci zwracania na siebie uwagi; jedyny wysiłek,
jaki zrobiłam w tym kierunku, drogo mnie
kosztował...
Następnego roku, to jest w roku odejścia mej
drogiej chrzestnej Matki, Ciocia zaprosiła mnie
znowu, ale tym razem samą; czułam się tak
nieswojo, że po dwóch czy trzech dniach
rozchorowałam się i trzeba mnie było zabrać do
Lisieux (36);
moja choroba, która wydawała się poważną, była
tylko tęsknotą za Buissonnets; zaledwie dotknęłam
go stopami, zdrowie wróciło. I takiemu to dziecku
Dobry Bóg miał zabrać jedyne oparcie, jakie
łączyło je z życiem!...
Skoro dowiedziałam się o decyzji Marii (37),
postanowiłam wyrzec się wszystkich ziemskich
przyjemności... Po opuszczeniu pensjonatu (38)
ulokowałam się w dawnym atelier malarskim Pauliny
(39),
które urządziłam według własnego gustu. Był to
prawdziwy bazar, mieszanina pobożnych przedmiotów
i ciekawostek, ogród i ptaszarnia... A więc: w
głębi na tle ściany wyraźnie rysował się wielki
krzyż z czarnego drzewa bez Chrystusa, oraz kilka
ulubionych rysunków; na drugiej ścianie kosz
przybrany muślinem i różowymi wstążkami, pełen
aromatycznych ziół i kwiatów; wreszcie na
ostatniej ścianie królował samotnie portret
dziesięcioletniej Pauliny.
Pod tym portretem znajdował się stół, na którym
stała wielka klatka, mieszcząca mnóstwo ptaków,
których melodyjny świergot nużył gości, lecz nie
ich małą panią, ponieważ bardzo je kochała... Był
tam jeszcze "biały mebelek" napełniony moimi
szkolnymi książkami, zeszytami itp., na nim stała
figura Najśw. Panny, wazony zawsze pełne świeżych
kwiatów, świeczniki; dokoła mnóstwo figurek
Świętych, małych koszyczków z muszelek, pudełek z
brystolu itd!... Wreszcie przy oknie wisiał mój
ogród, gdzie pielęgnowałam kwiaty w doniczkach
(najrzadsze, jakie udało mi się spotkać); w "moim
muzeum" miałam jeszcze jedną żardinierę, w której
umieszczałam swoją ulubioną roślinę... Pod oknem
stał mój stół przykryty zieloną makatką, na której
w pośrodku ustawiłam klepsydrę, małą figurkę św.
Józefa, pudełko z zegarkiem, koszyczki kwiatów,
kałamarz itd... Kilka kulawych krzeseł i
prześliczne łóżeczko dla lalki Pauliny uzupełniały
całe moje umeblowanie. Ta biedna mansarda
stanowiła dla mnie w rzeczywistości cały świat, i
mogłam - jak de Maistre - napisać książkę pod
tytułem: "Przechadzka dokoła mego pokoju". W tym
to pokoju lubiłam przesiadywać samotnie całymi
godzinami, ucząc się i rozmyślając, zapatrzona w
piękny widok roztaczający się przed mymi oczyma...
Kiedy się dowiedziałam, że Maria zamierza nas
opuścić, mój pokój stracił dla mnie cały urok; nie
chciałam ani na chwilę opuścić drogiej siostry,
która wkrótce miała odlecieć... Ileż dałam jej
okazji do aktów cierpliwości! Ilekroć
przechodziłam obok drzwi jej pokoju, pukałam tak
długo, aż mi otworzyła, po czym ściskałam ją z
całego serca; chciałam zrobić zapas pocałunków na
cały ten czas, kiedy będę ich pozbawiona. Na
miesiąc przed jej wstąpieniem do Karmelu Tatuś
zawiózł nas do Alençon (40),
podróż ta jednak tak bardzo różniła się od
poprzedniej; wszystko napełniało mnie smutkiem i
goryczą.
Trudno wypowiedzieć, ile łez wylałam na grobie
mamusi, gdyż zapomniałam zabrać ze sobą bukiet
bławatków dla niej zerwanych. I rzeczywiście,
wszystko było dla mnie powodem smutku! Teraz jest
przeciwnie, ponieważ Dobry Bóg dał mi łaskę, że
nic przemijającego nie może mnie przygnębić. Gdy
wspominam przeszłość, duszę moją przepełnia
wdzięczność na widok łask, jakie otrzymałam z
Nieba; zmieniły mnie one nie do poznania... Prawdą
jest, że pragnęłam łaski "posiadania absolutnego
panowania nad swymi czynnościami, aby być ich
panią, a nie niewolnikiem" (41).
Te słowa Naśladowania głęboko mnie poruszyły,
jednak ową nieocenioną łaskę musiałam, że się tak
wyrażę, okupić swymi pragnieniami. Byłam jeszcze
dzieckiem, które zdawało się jakoby nie posiadało
własnej woli, a kierowało się tylko wolą innych,
co niektórym osobom w Alençon dawało podstawę do
twierdzenia, że jestem słabego charakteru. Podczas
tej podróży Leonia rozpoczęła swoją próbę (42)
u klarysek (43);
zmartwiło mnie to jej niezwykłe wstąpienie,
ponieważ bardzo ją kochałam, a nie miałam możności
uściskać jej przed odejściem.
Nigdy nie zapomnę dobroci i zakłopotania
biednego Tatusia, gdy przyszedł nam oznajmić, że
Leonia przywdziała już habit klaryski. Tak jak i
my uważał to za wielkie dziwactwo, ale nie chciał
nic mówić, widząc niezadowolenie Marii.
Zaprowadził nas do tego klasztoru i tam doznałam
skurczu serca, jak na widok żadnego dotąd. Było to
wrażenie wprost przeciwne jak w Karmelu, gdzie
wszystko rozszerzało mi duszę... Nie zachwycił
mnie także widok zakonnic i nie odczułam pokusy
pozostania wśród nich; biedna Leonia wyglądała
jednak bardzo miło w swym nowym ubiorze, poleciła
nam dobrze patrzeć w jej oczy, bo już więcej nie
będziemy mogły ich widzieć (klaryski pokazują się
tylko ze spuszczonymi oczyma).
Pan Bóg jednak zadowolił się dwoma miesiącami
ofiary i Leonia wróciła pokazać nam swe błękitne
oczy, tak często zroszone łzami... Opuszczając
Alençon wierzyłam, że pozostanie ona u klarysek,
toteż z bardzo ciężkim sercem odchodziłam ze
smutnej ulicy półksiężyca. Zostałyśmy już tylko
trzy, a wkrótce nasza droga Maria miała nas także
opuścić... Piętnasty października był dniem
rozłąki! Z wesołej i licznej rodziny w Buissonnets
pozostało tylko dwoje najmłodszych dzieci...
Gołąbki opuściły rodzinne gniazdo, te zaś, które
pozostały, miały polecieć za nimi, ale ich
skrzydła były jeszcze zbyt słabe, by mogły
próbować lotu...
Dobry Bóg, który chciał wezwać do siebie
najmniejszą i najsłabszą ze wszystkich,
przyspieszył wzrost jej skrzydeł. Ten, który lubi
posługiwać się narzędziem najmniej godnym dla
okazania swej dobroci i potęgi, zechciał mnie
powołać przed Celiną, która niewątpliwie bardziej
na tę łaskę zasługiwała. Jezus jednak dobrze
wiedział, jak byłam słaba i dlatego mnie pierwszą
ukrył w rozpadlinie skalnej (44).
W tym czasie, kiedy Maria wstąpiła do Karmelu,
byłam jeszcze wielką skrupulatką. Nie mając już
możności zwierzać się jej, zwróciłam się w stronę
Nieba. Wzywałam moich czterech aniołków, którzy
mnie tam w górze poprzedzili, sądziłam bowiem, że
te niewinne dusze, które nigdy nie zaznały
niepokoju i lęku, zlitują się nad swą biedną
siostrzyczką cierpiącą na ziemi. Zwracałam się do
nich z dziecięcą prostotą, przypominając im, że
jako najmłodsza w rodzinie, byłam zawsze
najbardziej kochana, najbardziej pieszczona przez
siostry, więc i oni, gdyby pozostali na ziemi,
dawaliby mi niewątpliwie takie same dowody
uczucia... Ich odejścia do Nieba nie uważam za
dostateczną rację, by o mnie zapomnieli;
przeciwnie, mając możność czerpania ze skarbów
Bożych, winni mi uprosić pokój i pokazać mi, że w
Niebie można także kochać!... Odpowiedź nie dała
na siebie długo czekać; wkrótce słodkie fale
pokoju zalały moją duszę i przekonałam się, że
jestem kochana nie tylko na ziemi, ale również w
Niebie!... Od tej chwili wzrosło moje nabożeństwo
do mych braciszków i siostrzyczek i lubiłam często
z nimi rozmawiać, opowiadać im o smutkach
wygnania... o tym, że pragnę spotkać ich wkrótce w
Ojczyźnie!...
* * *
(1) Aluzja do oblubienicy z
Pieśni nad pieśniami, 3, 1.
(2) Teresa chce powiedzieć, że
była skupiona.
(3) Por. Mt 6, 3.
(4) Obecnie jest w rękopisie: "po
ośmiu latach". Kiedy robiono korektę
przystosowującą, był rok 1896, rok powtórnego
wyboru m. Marii Gonzagi na przeoryszę; ponieważ
Teresa wstąpiła do Karmelu w 1888, trzeba było
zmienić 7 na 8. Poprawka ta została przeoczona,
kiedy przywracano pierwotne przeznaczenie tego
rękopisu dla m. Agnieszki od Jezusa.
(5) W sierpniu 1883 roku.
(6) Mdr 4, 12.
(7) Por. Ekl 2, 11.
(8) Książka ta została wydana z
ilustracjami pod tytułem; "Dwa miesiące i dziewięć
dni przygotowania do mojej Pierwszej Komunii św."
(Boumard Fils, 1909, wyd. pierwsze).
(9) Zeszyt z sentencjami
przysłany przez ojca Pichon.
(10) Te przygotowawcze
rekolekcje trwały trzy pełne dni. Pierwsza Komunia
św. odbyła się we czwartek 8 maja 1884 r.
(11) Ksiądz Victor-Louis Domin
był kapelanem i spowiednikiem sióstr Benedyktynek
w Lisieux.
(12) Mały notatnik rekolekcyjny
Teresy jest przechowywany w Archiwum Karmelu w
Lisieux. Tego samego notatnika używała Teresa w
następnym loku przed odnowieniem.
(13) Siostra Agnieszka od Jezusa
przygotowywała się w Karmelu do złożenia profesji
w dniu pierwszej Komunii św. Teresy.
(14) Ap 2, 17.
(15) Por. Pnp 2, 1.
(16) Ga 2, 20.
(17) Tomasz a Kempis, O
naśladowaniu Chrystusa, ks. III, 26, 3.
(18) Teresa była bierzmowana
przez ks. Hugonin, biskupa Bayeux, w sobotę 14
czerwca 1884 r.
(19) Tak szumnie nazywano
pagórkowaty teren przedłużający park opactwa.
(20) Por. 3 Krl 19, 12-13.
(21) To znaczy zajmowała drugie
miejsce w nauce.
(22) Pytań i odpowiedzi
katechizmowych uczono się na pamięć.
(23) Por. O naśladowaniu
Chrystusa, ks. III, r. 26, 3.
(24) Por. Ps 54, 6.
(25) Por. Wj 3, 2 i św. Jan od
Krzyża, Żywy płomień miłości, (komentarz do 2
strofy).
(26) Łk 7, 47.
(27) Por. Mt 9, 13.
(28) Rekolekcje te trwały od
niedzieli wieczorem 17 do czwartku 21 maja 1885 r.
(29) Teresa opuściła opactwo w
drugim trymestrze roku szkolnego 1885/1886.
(30) Mdr 4, 11.
(31) Teresa cytuje z pamięci
werset poematu Lamartina, Réflexion.
Recueillements poétiques, Epîtres et poésies
diverses, Hachette 1884.
(32) Mdr 5, 10.
(33) Maria wstąpiła do Karmelu w
Lisieux 15 października 1886 r. i przyjęła tam
imię siostry Marii od Najśw. Serca.
(34) Pan Martin wyjechał do
Konstantynopola z końcem sierpnia 1885 roku; pobyt
Teresy i Celiny w Trouyille należy umieścić we
wrześniu.
(35) La Fontaine, Bajki, ks. IV,
5.
(36) Krótki ten pobyt był w
lipcu 1886 r.
(37) Było to prawdopodobnie w
lipcu, po jej powrocie z Trouville, kiedy Teresa
dowiedziała się o decyzji Marii.
(38) Teresa wspomina tu o swym
pobycie w opactwie w charakterze pensjonarki.
(39) Jedna z dwóch mansard na
drugim piętrze.
(40) Teresa popełniła tu jedną
ze swych rzadkich pomyłek chronologicznych. Inne
dokumenty podają, że podróż ta była około 7
października, a nie w połowie września.
(41) Por. O naśladowaniu
Chrystusa, ks. III, r. 38, 1.
(42) Termin określający wstępny
okres życia zakonnego.
(43) 7 października 1886 roku
Leonia poszła z ojcem złożyć wizytę klaryskom,
które znała od dzieciństwa. Okazała tak wielkie
pragnienie wstąpienia do nich, że zakonnice
przyjęły ją. Będąc zbyt słabą, by móc znieść
surowość reguły, opuściła klaryski l grudnia tegoż
roku.
(44) Por. Pnp 2, 14 oraz Wj 33,
22. |