Księga życia
Św. Teresa od Jezusa (Teresa de Cepeda y Ahumada)
Rozdział 30
Podejmuje na nowo przerwane opowiadanie swego życia i jak Pan zaradził w
znacznej części jej utrapieniom, sprowadzając do miejsca jej zamieszkania
świętego męża, Piotra z Alkantary, z zakonu św. Franciszka. - O wielkich
pokusach i udręczeniach wewnętrznych, jakich w tym czasie doznawała.
1. Jakkolwiek widziałam, że mało albo na nic nie zdadzą się wszystkie moje
usiłowania i starania o zapobieżenie tym moim tak gorącym zapałom, nie bez obawy
jednak im ulegałam. Nie mogłam tego zrozumieć, jakim sposobem cierpienie może
iść w parze z zadowoleniem. Że przy cierpieniu fizycznym może być zadowolenie
duchowe, o tym wiedziałam, ale takie niezmierne cierpienie duchowe w połączeniu
z taką nieopisaną słodyczą i weselem, to mi się nie mieściło w głowie. Nie
zaprzestawałam jednak nakazanego mi sprzeciwiania się widzeniom, ale próżne były
moje starania, tylko męczyły mnie nieraz aż do słabości. Uzbrajałam się w krzyż,
chcąc się nim bronić od Tego, który przez krzyż stał się nam wszystkim
zbawieniem i obroną. Widziałam, że nikt mnie nie rozumie, ale choć było mi to
zupełnie jasne, nie śmiałam o tym mówić z nikim, z wyjątkiem jednego tylko
spowiednika. Mówić bowiem o tym innym, byłoby mi uznane, i tym razem słusznie,
za rzeczywisty brak pokory.
2. Podobało się Panu w tym czasie zaradzić po części - a później i zupełnie -
moim utrapieniom, sprowadzając w to miejsce błogosławionego Piotra z Alkantary,
o którym wyżej już wspomniałam, przytaczając niektóre szczegóły o umartwieniu
jego. Między innymi jeszcze dowiedziałam się od takich, którzy na pewno o tym
wiedzieć mogli, że przez dwadzieścia lat nosił w miejsce włosienicy pancerz
blaszany, nigdy go nie zdejmując. Napisał w narzeczu kastylijskim książeczki o
modlitwie, powszechnie dzisiaj używane, bo ułożone przez tak doświadczonego
mistrza modlitwy wewnętrznej, bardzo są pożyteczne dla każdego, kto się oddaje
temu świętemu ćwiczeniu. Zachowywał w całej surowości pierwotną Regułę świętego
Franciszka, pełniąc nadto takie nadzwyczajne uczynki pokutne, jak je wyżej
opisałam.
3. Wdowa ta, godna służebnica Boża i przyjaciółka moja, o której na innym
miejscu mówiłam, dowiedziawszy się o przybyciu do miasta tak wielkiego męża,
chciała koniecznie, bym się z nim zobaczyła. Wiedziała, w jakiej jestem
potrzebie, bo była świadkiem moich utrapień i wielką mi w nich niosła pociechę.
Pełna żywej wiary nie mogła nie być przekonana, że to, co wszyscy przypisywali
we mnie złemu duchowi, jest sprawą ducha Bożego. Przy bardzo zdrowym sądzie o
rzeczach, była dziwnie powściągliwa w mowie i umiała dochować sekretu. Pan
użyczał jej wielu łask na modlitwie, tak i co do moich przejść wewnętrznych
podobało się boskiej łaskawości Jego oświecić ją i dać jej zrozumienie tego,
czego zrozumieć nie mogli uczeni. Spowiednicy moi pozwalali mi spotykać się z
nią i szukać sobie u niej ulgi w niektórych zdarzeniach, bo ze wszech miar
przypadała mi do serca. Jej też niekiedy dostawał się udział w łaskach, jakie mi
uczynił Pan, gdyż nieraz otrzymywałam od Niego dla udzielenia jej przestrogi i
wskazówki, dla jej duszy pożytecznej. Gdy więc dowiedziała się o jego przybyciu,
dla ułatwienia mi bliższych z nim kontaktów, nie uprzedzając mnie, wyjednała dla
mnie u Prowincjała pozwolenie na przebywanie tydzień w jej domu. U niej więc,
jak również kilka razy w kościele miałam długie rozmowy z tym świętym mężem, gdy
po raz pierwszy przebywał w naszym mieście. Ale i później jeszcze w różnych
czasach dane mi było często z nim się kontaktować. Miałam zawsze ten zwyczaj, że
przed tymi, którym powierzam swoją duszę, otwieram się ze wszelką szczerością i
jasnością. Wszystkie, nawet pierwsze moje poruszenia chciałam, by im były
wiadome, a z rzeczy wątpliwych albo podejrzanych oskarżam się, nie oszczędzając
siebie. Tu więc, z największą, na jaką było mnie stać jasnością, wyznałam
pokrótce temu słudze Bożemu cały przebieg swego życia i sposób zachowania się na
modlitwie, słowem, bez żadnych omówień, i niczego nie tając, odkryłam przed nim
całą swoją duszę.
4. Prawie od razu poczułam, że mnie rozumie przez doświadczenie własne. I
tego właśnie najwięcej mi było potrzeba, bo wówczas jeszcze nie miałam tej
łaski, której Bóg później mi użyczył, bym potrafiła zrozumieć, jak teraz
rozumiem i wyraźnie opisać łaski, jakimi mnie boska dobroć Jego obdarza.
Potrzeba mi więc było takiego, który by sam na sobie tych przejść doświadczył,
aby mnie w zupełności zrozumiał i mógł mi objaśnić, co o nich mam sądzić.
Oświecił mnie takim światłem, jakiego nigdy przedtem nie miałam. Do tej chwili
widzenia, jakie miewałam, zwłaszcza te wewnętrzne i umysłowe, i te drugie w
wyobraźni, które oglądałam oczyma duszy, były dla mnie rzeczą niepojętą. Nie
mogłam żadną miarą zrozumieć możliwości takich objawień. Zdawało mi się - jak
mówiłam - że tylko te, które się przedstawiają oczom ciała, mogą być uznawane za
prawdziwe widzenia, a takich nie miewałam.
5. Dopiero ten święty mąż oświecił i wszystko mi wytłumaczył. Zapewnił mnie,
że nie mam czego się bać, ale raczej powinnam dziękować Bogu, że widzenia moje
tak niezawodnie są sprawą ducha Bożego, iż po artykułach wiary nie ma prawdy
pewniejszej w którą bym mocniej wierzyć mogła. Bardzo był ze mnie pocieszony,
okazywał mi wielką łaskawość i przychylność i odtąd zawsze troszczył się o mnie,
i zwierzał mi się z wielu rzeczy i wewnętrznych swoich spraw. Wielką znajdował
przyjemność w tym duchowym obcowaniu, widząc we mnie takie stanowcze i gorące -
jak mi je dawał Pan - pragnienia i taką odwagę do podjęcia podobnych rzeczy,
jakie on już czynem wypełniał. Bo kogo Pan do tego wysokiego stanu podniesie,
dla tego nie ma większej przyjemności i pociechy nad tę, gdy spotka się z drugą
duszą, w której widzi początki takich łask, jakie sam otrzymał od Boga. We mnie
wówczas chyba mało co więcej było nad pierwsze ich początki, a dałby Bóg, abym i
dzisiaj choć tyle ich posiadała.
6. Serdecznie ubolewał nad moim strapieniem. Mówił mi, że jednym z
największych cierpień, jakie mogą być na tej ziemi, jest właśnie to, co ja
cierpię, to jest przeciwieństwo od ludzi cnotliwych. Zapowiedział mi, że jeszcze
czeka mnie wiele utrapień, gdyż będąc w ciągłej potrzebie pomocy duchowej, nie
mam w tym mieście nikogo, kto by mnie rozumiał. Obiecał jednak, że pomówi o mnie
z moim spowiednikiem, a także z jednym z tych, którzy najwięcej mnie dręczyli,
to jest z tym panem, moim przyjacielem, o którym w swoim miejscu mówiłam. On to,
właśnie dlatego, że był mi bardzo życzliwy, największą mi wojnę wydawał, bo
mając duszę pobożną, ale bojaźliwą, nie mógł uwierzyć, bym mogła być podniesiona
do stanu tak wysokiego, kiedy przedtem znał mnie tak niecnotliwą. Dotrzymując
swej obietnicy, święty mąż miał rozmowę z obydwoma, skutecznymi dowodami
przekonywując ich, że obawy ich nie mają słusznej podstawy i że powinni już dać
mi spokój. Spowiednik mój nie bardzo tego potrzebował, aby go jeszcze
przekonywano. Natomiast gorzej było z tym panem, którego nawet taka powaga nie
zdołała całkiem uspokoić, ale tyle przynajmniej dokonała, że już nie tak bardzo
mnie straszył.
7. Umówiliśmy się, że będę do niego pisywała i donosiła mu, co się dalej ze
mną wydarzy, i że gorąco będziemy siebie wzajemnie polecali Bogu. Bo taka była
jego pokora, że przywiązywał jakąkolwiek wartość do modlitw takiego nędznego,
jakim ja jestem stworzenia, co mnie mocno zawstydzało. Rozstałam się z nim
niezmiernie zadowolona i pocieszona, zwłaszcza tym jego zapewnieniem, bym
bezpieczniej dalej oddawała się modlitwie i nie wątpiła w to, że to, co się
dzieje we mnie, od Boga pochodzi. W razie zaś jakiej wątpliwości radził mi, bym
ją dla większego zapewnienia siebie wyznała spowiednikowi, a potem była
spokojna. W tym wszystkim jednak, ponieważ Pan prowadził mnie drogą bojaźni, nie
mogłam się zdobyć na zupełne i niezachwiane uspokojenie, tak samo jak gdy mi
mówiono, że diabeł mnie zwodzi, nie mogłam temu dać wiary i naprawdę podzielać
strach straszących mnie. Tak więc ani ci, którzy wzniecali we mnie obawy, ani
ci, którzy mnie do ufności pobudzali, nie mogli do-konać tego, bym zdołała
bardziej wierzyć ich słowom niż temu co Pan dawał mojej duszy. Choć więc ten
święty mąż uspokoił mnie i pocieszył, nie tyle jednak mu uwierzyłam, bym już
zupełnie była bez bojaźni, zwłaszcza gdy Pan dopuszczał na mnie pewne udręczenia
wewnętrzne, o których zaraz mówić będę. Na ogół jednak - powtarzam - wielką ten
sługa Boży pozostawił we mnie pociechę i uspokojenie. Nieustanne czyniłam dzięki
Bogu i chwalebnemu mojemu ojcu, świętemu Józefowi, bo on to, jak byłam
przekonana, sprowadził do nas tego świętego męża, jako generalnego komisarza
tutejszej kustodii, będącej pod jego wezwaniem. Jemu i Najświętszej Maryi Pannie
zawsze się gorąco polecałam.
8. Zdarzało mi się nieraz - i teraz jeszcze, choć rzadziej - tak ostre
cierpieć w duszy udręczenia w połączeniu z tak wielkimi boleściami i tak
okrutnymi mękami w ciele, że nie wiem, co ze sobą zrobić. Same bóle fizyczne,
choć bardzo ciężkie, jakich w innych czasach doświadczałam, gdy nie było przy
nich tych ucisków wewnętrznych, bardzo ochotnie i z weselem ducha znosiłam, ale
gdy te cierpienia razem się zeszły, była to taka męka, że mnie prawie do
ostateczności przyprowadzała. Wszystkie łaski, jakich mi Pan przedtem udzielił,
zacierały się wówczas w mej pamięci. Pozostawało mi tylko mgliste wspomnienie
jakby przebytego snu, które tylko przymnażało udręczenia. Rozum tak miałam
zaciemniony, że wpadłam w niezliczone wątpliwości i obawy. Zdawało mi się, że
tych swoich przejść i widzeń nie umiałam zrozumieć. Może się tylko łudziłam.
Dość tego, że sama się oszukałam, bym miała jeszcze oszukiwać uczciwych ludzi.
Taka wydawałam się samej sobie zła i przewrotna, że wszystkie nieszczęścia i
klęski, jakie kiedy przyszły na ludzi i wszystkie herezje, jakie kiedy na
świecie powstały, przedstawiały mi się jako naturalny skutek moich grzechów.
9. Była to fałszywa pokora i czartowski wynalazek na zatrwożenie mojej duszy
i popchnięcie jej, jeśliby popchnąć się dała, do rozpaczy. Nie mówię tego na
domysł, ale z długiego własnego doświadczenia. Bo teraz, gdy szatan widzi, że
poznałam się na tej jego zdradzie, już mnie nie tak często dręczy w ten sposób,
jak to przedtem czynił. Że ta rzekoma pokora jest sprawą złego ducha, to jasno
widać z całego jej przebiegu: zaczyna się od niepokoju, zamieszania wewnętrznego
i przez cały czas swego trwania trzyma duszę w nieustannym zamęcie, sprawia w
niej ciemności i gnębiący smutek, oschłość i niesmak do modlitwy i do wszelkich
dobrych uczynków. Dusza pod jej naciskiem, dusi się i ciało jest jakby
skrępowane i do niczego niezdolne. Prawdziwa pokora przeciwnie, choć jasno
stawia przed oczy duszy jej nędzę, nad nią boleje, złości swoje tak samo jak
tamta maluje sobie w najciemniejszych barwach i prawdziwiej niż tamta je czuje,
nie prowadzi przecież za sobą zamieszania wewnętrznego ani niesmaku, ani
ciemności, ani oschłości, ale owszem, całkiem na odwrót, przynosi duszy wesele,
pokój, słodycz i światło. Jest w niej ból, ale ból ten z drugiej strony duszę
pociesza, gdy widzi, jak wielką łaskę Bóg jej czyni, sprawiając w niej ten ból i
jak wielki z niego pożytek. Głęboki żal ją kruszy, iż obraziła Boga, ale z
drugiej strony serce jej się rozszerza na wspomnienie o Jego miłosierdziu. Jasno
widzi siebie, jaką jest i wstydzi się samej siebie, a zarazem wysławia łaskawość
Boga, iż tak długo ją znosił. W tamtej rzekomej pokorze, którą sprawia zły duch,
nie ma dla duszy światła do niczego dobrego. Boga przedstawia jej groźnego,
tępiącego wszystko ogniem i krwią. Stawia jej przed oczy samą tylko
sprawiedliwość, a chociaż dusza i wówczas wierzy, że jest i miłosierdzie, bo tej
władzy diabeł nie ma, by jej odebrał wiarę, ale sposób, w jaki je widzi, nie
zdoła jej pocieszyć, przeciwnie, wielkość tego miłosierdzia, im jaśniej je
poznaje, tym bardziej jeszcze ją udręcza, bo tym jaśniej w świetle jego widzi,
jak wiele winna jest Bogu.
10. Ten wynalazek diabelski jest jednym z najsubtelniejszych i najskrytszych,
a dla duszy najboleśniejszych podstępów, jakich kiedy od złego ducha doznałam.
Mówię też o nim dla przestrogi waszej miłości, abyś jeśliby nieprzyjaciel z tej
strony cię kusił, miał niejakie światło ku poznaniu go, jeśli jeszcze pozostawi
ci umysł swobodny, abyś go poznać zdołał. Bo nie sądź, Ojcze, by nauka i wiedza
tu na wiele się przydały. Ja chociaż jej nie posiadam, przecież skoro
otrząsnęłam się z tej pokusy, zrozumiałam, że jest to czcza mara. Zrozumiałam,
że stało się to z woli i dopuszczenia Pana, że pozwolił diabłu kusić mnie, jak
dopuścił mu kusić Hioba, choć - jako nędzną i grzeszną - nie pozwolił, by mnie
kusił z taką jak Hioba ostrością.
11. Raz, pamiętam, zdarzyło mi się to w dzień przed pierwszymi nieszporami
Bożego Ciała, a jest to uroczystość, do której szczególne mam nabożeństwo, choć
nie tak gorące jakby należało. Tym razem trwało to tylko do dnia samego święta,
ale w innym czasie napaści trwają cały tydzień, dwa i trzy tygodnie, albo może
jeszcze i dłużej. Szczególnie też zdarzało mi się to w Wielkim Tygodniu, w
tygodniu Męki Pańskiej, kiedy właśnie zwykle z największą rozkoszą oddaję się
modlitwie wewnętrznej. Nagle zły duch opanowuje rozum myślami nieraz tak
błahymi, że w innym czasie śmiałabym się z nich, i trzyma go jakby omotanego we
wszelkie błazeństwa, jakie zechce mu poddać, i duszę tak spętaną, iż nie jest
panią siebie ani zdolną pomyśleć cokolwiek dobrego. Przedstawia jej same tylko
fraszki i niedorzeczności bez sensu ani związku, jak to mówią, ni przypiął, ni
przyłatał, a które swoim nawałem tak plączą i jakby dławią duszę, iż wydobyć się
z nich nie może. Nieraz, przyznaję, takie miałam uczucie, jak gdyby czarci
bawili się moją duszą jak piłką, rzucając nią i odrzucając tam i siam, a żadnego
nie zostawiając jej wyjścia, którędy by się z rąk ich wyrwała. Trudno wyrazić,
jakie dusza w tym stanie cierpi męki. Szuka na wszystkie strony ratunku, a Bóg
nie dopuszcza, by go znalazła. Jedna tylko jej pozostaje świadomość wolnej
swojej woli, ale i ta jest niejasna, jak gdyby miała oczy przysłonięte. Podobna
jest wówczas do człowieka, który w ciemności nocnej idąc niebezpieczną drogą,
cały jednak z niej wyszedł dlatego, że często chodził nią za dnia i pamięta,
gdzie są miejsca trudniejsze i gdzie nogę postawić, aby ominąć przepaść. Tak i
dusza w tym stanie omija przepaść obrazy Bożej, nie tyle świdomym zastanowieniem
się, do którego wówczas mało jest sposobna, ile raczej jakby instynktownie i
skutkiem nabytego już cnotliwego nałogu wystrzegania się grzechu, nie mówiąc już
o tym, co główne i najważniejsze, że Pan ją trzyma i strzeże.
12. Wiara w takich chwilach, podobnie jak i inne cnoty, martwa jest i
uśpiona, choć nie całkiem zgasła. Dusza wierzy zawsze w to, czego uczy Kościół,
ale jakby tylko ustami. A z drugiej strony czuje się wewnątrz ściśniona i
odrętwiała, tak że znajomość Boga i rzeczy Bożych dochodzi do niej tylko jakby
jakieś dalekie dźwięki. Miłość podobnie tak w niej jest oziębła, że gdy jej
mówią o Bogu, słucha wprawdzie i wierzy, że tak jest, bo tak Kościół naucza, ale
tego, co przedtem sama czuła dla Boga, nie pamięta. Pójście na modlitwę albo
schronienie się na samotność dodaje jej tylko większego ucisku. Bo wszędzie nosi
ze sobą i czuje w sobie prawdziwie nieznośne udręczenie, a nie może dojść jego
przyczyny. Jest to, jak sądzę, słaby, ale wierny obraz piekła, i tak jest w
istocie. Pan sam raczył mi to objawić w widzeniu. Dusza czuje w sobie ogień,
który ją pożera, a nie wie, kto i skąd go wzniecił ani jak się przed nim
schronić, ani jak ugasić. Jeśli dla ulżenia sobie weźmie do ręki książkę, tak
nic z niej nie rozumie, jakby czytać nie umiała. Raz, pamiętam, otworzyłam żywot
któregoś Świętego, próbując, czy mi nie trafi do serca i czy nie odniosę jakiej
pociechy z opisu cierpień sługi Bożego. Otóż cztery czy pięć razy czytałam kilka
zaledwie wierszy, i mniej jeszcze rozumiałam na końcu niż na początku, choć
książka pisana była w języku hiszpańskim. Ostatecznie musiałam ją odłożyć.
Zdarzyło mi się to wiele razy, ale ten przypadek szczególnie utkwił mi w
pamięci.
13. Gorzej jeszcze próbować szukać sobie ulgi w rozmowie z innymi, bo diabeł
takie w tobie wznieca uczucia niechęci, kwasy i gorycze, że wydaje się, iż
chciałbyś wszystkich zjeść. I nic na to poradzić nie zdołasz, tylko przy wielkim
staraniu ledwo powściągnąć możesz wybuchy tej niechęci, czyli raczej Pan sam,
gdy jesteś w tym stanie, trzyma cię swoją ręką, abyś nie powiedział albo nie
uczynił czego, co byłoby z ujmą dla bliźniego i obrazą Boga. Co do spowiedzi zaś
powiem szczerze, jaka mnie najczęściej spotykała na niej pociecha. Ci, którzy
mnie wówczas spowiadali i dotąd spowiadają, są to bez wątpienia ludzie bardzo
świątobliwi. Mimo to jednak, gdy do nich przychodziłam, słyszałam od nich słowa
i tak ostre strofowania, że sami potem -gdy im to przypominałam - dziwili się
sobie tłumacząc, że nie mogli inaczej do mnie mówić. Jakkolwiek mocno sobie
postanawiali na przyszły raz powstrzymać się od tych wyrzutów, a widząc mnie w
takich męczarniach na duszy i na ciele, litowali się nade mną i chcieli mnie
pocieszyć, i przyjąć z dobrocią, to jednak gdy przychodziło do rzeczy, mimo woli
i niepostrzeżenie znowu w ten sam sposób ze mną się obchodzili. Nie były to
słowa złe - w tym znaczeniu, by obrażały Boga - ale były to niezawodnie słowa
bardzo przykre i najtwardsze, jakie można usłyszeć od spowiednika. Chcieli
zapewne zadać mi zbawienne umartwienie, i ja też w innym czasie gotowa byłabym
znieść je z weselem, ale wówczas wszystko było dla mnie męką. Nieraz nachodziła
mnie myśl, że istotnie ich oszukuję. Szłam wtedy do nich i jasno ich
ostrzegałam, by się mieli ze mną na baczności, bo może być, że ich w błąd
wprowadzam. Czułam dobrze, że umyślnie i świadomie nigdy bym tego nie uczyniła
ani za nic nie zgodziła się na kłamstwo. Ale wszystkiego się bałam. Jeden z
nich, widząc wyraźnie, że to tylko pokusa, powiedział mi kiedyś, bym o to była
spokojna, że choćbym sama chciała oszukiwać, on się nie da oszukać. Bardzo mnie
to zapewnienie jego pocieszyło.
14. Czasem - w większości wypadków, choć nie zawsze - po przyjęciu Komunii
albo i w samej już chwili przystąpienia do niej, doznawałam nagłej ulgi i tak
zdrową się czułam na ciele i na duszy, że nie mogłam się nadziwić takiej
zmianie. W momencie przyjścia tego Boskiego Słońca uciekały wszystkie ciemności
mojej duszy i jasno mi się ukazywała marność tych strachów i udręczeń, w jakich
przedtem zostawałam. Innym razem - jak już mówiłam - od jednego takiego słowa
jak: Nie smuć się, nie bój się, usłyszanego z ust Pana, z towarzyszącym mu
widzeniem albo i bez widzenia, zupełny spokój i pogoda wracały do mojej duszy,
jak gdybym nigdy nic nie cierpiała. Wówczas rozkoszowałam się w Bogu. Żaliłam
się Mu, że pozwala na to, bym takie męki cierpiała. Cierpienia te jednak
szczodrze mi się opłacały, bo prawie zawsze następowała po nich wielka hojność
łask. Widocznie, jak sądzę, dusza w tych cierpieniach oczyszcza się jak złoto w
ogniu, wychodzi z nich więcej uduchowiona i jakby już uwielbiona, to jest
zdolniejsza oglądać Boga w samej sobie. I wszelkie utrapienia, choć zdawałyby
się nieznośne, już dla niej są drobnostką. Pragnie na nowo i więcej jeszcze
cierpieć, jeśli ma z nich być większa chwała Pana. I jakkolwiek by wielkie na
nią przyszły uciski i prześladowania, jeśli tylko je znosi bez obrazy Boga,
radując się, że cierpi je dla Niego, wszystko w tym większy zysk jej się obraca.
Tylko, że ja nie tak je znoszę, jak je znosić należy, lecz bardzo niedoskonale.
15. Są znowu okresy, kiedy doznaję innego rodzaju cierpienia. Zdaje mi się,
że straciłam wszelką możność zdobycia się na jakąkolwiek dobrą myśl albo dobre
pożądanie. Czuję się na ciele i na duszy niepożyteczną do niczego i ociężałą. W
takich jednak chwilach nie miewam tamtych, o których wyżej mówiłam, pokus i
niepokojów, tylko pewien nie wiadomo skąd niesmak ogólny, w którym dusza nie
może sobie miejsca znaleźć. Starałam się wówczas ze wszystkich sił zajmować się
jakimiś dobrymi uczynkami zewnętrznymi. Jasno wszakże widziałam w tym stanie,
jaka jest niemoc i nieudolność duszy, gdy łaska się ukryje. Nie bardzo jednak
nad nim cierpiałam, bo widok takiej nędzy i mojej niskości poniekąd mi
przyjemność sprawiał.
16. Czasem jednak zdarza mi się, że nawet na samotności nie jestem zdolna
uważnie i statecznie myśli zatrzymać ani na Bogu, ani na jakiej bądź rzeczy
dobrej, ani rozmyślania odprawić jak należy. Ale tu zdaje mi się, przyczyna
takiej mojej niezdolności jest mi wiadoma. Rozumiem, że przeszkadza mi tu
wyobraźnia i rozum, bo wola jest dobra, zdaje mi się, i do wszystkiego dobrego
gotowa, ale ten rozum taki jest zapamiętały, że miota się i rzuca na kształt
furiata, którego nikt nie potrafi poskromić. Nie jest w mojej mocy utrzymać go,
by cicho siedział choć na długość jednego Wierzę. Czasem śmieję się z niego i
dla lepszego poznania swojej nędzy puszczam go na jego wolę, i patrzę za nim, co
też będzie dokazywał. I - dzięki Bogu - nigdy się nie zwróci do rzeczy złych,
tylko błąka się po obojętnych, co wypadnie uczynić tu albo tam. Wówczas widzę na
oczy, jak niezmiernie wielką łaskę czyni mi Pan, gdy tego szaleńca trzyma na
uwięzi i przenosi mnie w stan doskonałej kontemplacji. Myślę też sobie, co by
powiedzieli o mnie ci, którzy mają mnie za dobrą, gdyby mogli zajrzeć we mnie i
ujrzeli mnie w takim obłędzie. Żal mi serdecznie biednej duszy, zmuszonej żyć w
takim złym towarzystwie. Pragnęłabym widzieć ją na wolności i nieraz tak się
modlę: Kiedy, o Boże mój, dojdę do tego, bym widziała całą swoją duszę zajętą
jedynie wysławianiem Ciebie, by wszystkie jej władze cieszyły się Tobą? Nie
dopuszczaj, Panie, bym dłużej jeszcze żyła tak rozerwana, jakby na cząstki i by
każda część tak niemal rozchodziła się w inną stronę. Tego cierpienia doznaję
bardzo często. Nieraz - rozumiem to dobrze - i złe zdrowie moje bardzo się do
tego przyczynia. Gorzko tu mi się przypomina szkoda, jaką nam wyrządził grzech
pierworodny, bo z tego źródła pochodzi ta niesposobność nasza do cieszenia się
całą duszą takim dobrem nieskończonym. Ale u mnie pochodzi ona bez wątpienia i z
własnych grzechów. Gdybym tyle nie nagrzeszyła, miałabym więcej stanowczości w
dobrym.
17. Oto jeszcze jedno moje strapienie i nie najmniejsze. Naczytawszy się
wielu książek, mówiących o modlitwie wewnętrznej i rozumiejąc, zdawało mi się,
wszystko, co w nich czytałam, sądząc nadto, że przy łaskach, których mi użyczył
Pan, już ich nie potrzebuję, zaniechałam ich, czytając już tylko żywoty
Świętych, których przykłady, gdy znajduję siebie tak daleką od tej doskonałości,
z jaką oni służyli Bogu, pobudzają mnie, zdaje mi się, do dobrego i ducha mi
dodają. Otóż wydawało mi się to wielkim brakiem pokory, bym będąc taka, jaką się
znam, miała uważać siebie za wyniesioną na tak wysoki stopień modlitwy, a nie
mogąc jednak zataić przed sobą, że tak jest, wielkie miałam utrapienie, aż
dopiero ludzie uczeni, a szczególnie błogosławiony Piotr z Alkantary, nauczyli
mnie, że się o to martwić nie powinnam. Dobrze to widzę, że służyć Bogu naprawdę
jeszcze nie zaczęłam, chociaż On w boskiej swojej hojności obsypuje mnie
łaskami, jakie zwykł dawać tylko najlepszym. - Widzę, że jestem chodzącą
niedoskonałością, i nic nie mam oprócz dobrych pożądań i oprócz tego, że Go
miłuję, bo w tym względzie przyznać muszę, że Pan użyczył mi tyle łask, iż mogę
Mu choć w czym małym usłużyć. Mam pewną świadomość tego, że Go miłuję, ale
uczynki moje mnie nie cieszą. Zasmuca mnie mnóstwo niedoskonałości, jakie widzę
w sobie.
18. Czasem znowu opada mnie - szczerze mówię - jakieś ogłupienie duszy. Zdaje
mi się, że nic nie robię ani dobrze, ani źle, tylko ciągnę za tłumem, jak to
mówią, bez pracy ani płacy. Że nic mnie nie obchodzi ani życie, ani śmierć, ani
przyjemność, ani przykrość - słowem, że jestem jak drewno bez czucia. Dusza moja
w tym stanie wydaje mi się jakby osiołek na paszy, który żyje i rośnie, bo mu
dają jeść, ale sam tego jakby nie czuje. Tak i dusza w tym stanie nie może bez
wątpienia być bez paszy wielkich łask Bożych, skoro życie, choć żyje tak
nędznie, jej nie ciąży i spokojnie je znosi - ale żadnych nie czuje w sobie
poruszeń ani skutków, po których mogłaby poznać, co się w niej dzieje.
19. Zdaje mi się teraz, że dusza w takim stanie, bez jasnej świadomości
siebie, żyjąca łaską i postępująca, podobna jest do okrętu płynącego na morzu
przy łagodnym i pomyślnym wietrze. Dużo taki okręt przepłynie drogi, a jednak
ledwo czuć, że się naprzód porusza. Skutki łaski bywają tutaj tak potężne, że
dusza jakby w tej chwili widzi swój postęp. Natychmiast zaczynają w niej kipieć
święte żądze, i nigdy jej i największej rzeczy nie dosyć. To mają do siebie te
wielkie zapały miłości, o których było wyżej, gdy Bóg zechce ich duszy użyczyć.
Jest ona wówczas na kształt tych źródełek, które nieraz widziałam tryskające,
które bez przerwy wydobywając się spod ziemi, wraz z wodą i piasek w górę
podrzucają. Porównanie to, zdaniem moim, dobrze oddaje to, co się dzieje w duszy
do tego wysokiego stanu podniesionej. Bezustannie kipi w niej miłość,
bezustannie rwie się do czynu. Nie może wytrzymać bezczynnego zamknięcia w
sobie, podobnie jak woda tego źródła nie może wytrzymać pod ziemią, ale ją
podrzuca i siłą się wydobywa. Pod ciśnieniem tej miłości, która ją porywa, dusza
taka prawie nigdy nie daje sobie spokoju i zmieścić się w sobie nie może. Sama
napojona z tego źródła miłości, z którego pije do woli, pragnęłaby, aby z niego
pili również inni i pomagali jej chwalić Boga. O, ileż razy przychodzi mi tu na
myśl ta woda żywa, o której Pan mówił do Samarytanki! Jakże kocham ten fragment
Ewangelii! Jeszcze będąc dzieckiem, choć nie rozumiałam wówczas, tak jak dziś
rozumiem, głębokiego jej znaczenia, błagałam Pana po wiele razy, aby mi dał tej
wody, i później też wszędzie, gdziekolwiek przebywałam, miałam przy sobie obraz
przedstawiający tę tajemnicę, a pod nim wypisane te słowa Samarytanki do
siedzącego przy studni Zbawiciela: "Panie, daj mi tej wody".
20. Miłość ta podobna jest również do wielkiego ognia, któremu aby nie zgasł,
potrzeba wciąż nowego pożywienia. Dusza taka chciałaby, cokolwiek by ją to miało
kosztować, zewsząd znosić drzewo, aby ten ogień nie ustał. Co do mnie,
poprzestałabym na tym, bym mogła do niego dorzucać choć słomy i często też nie
mam nic lepszego. Czasem śmieję się z tego swego ubóstwa, czasem gorzko nad nim
boleję. Popęd wewnętrzny nagli mnie, bym czymkolwiek przysłużyła się Panu, a
ponieważ mnie nie stać na więcej. Ubieram więc obrazy w zieleń i kwiaty,
zamiatam i sprzątam w kaplicy i inne tym podobne spełniam posługi, tak małe i
błahe, że mnie aż wstyd. Choć zadam sobie jaką pokutę, taka to mała rzecz, że i
wspomnieć o niej nie warto, i gdyby nie to, że Pan przyznaje niejaką wartość
dobrej woli, rzecz sama, dobrze to widzę, żadnej nie ma wartości, i sama
pierwsza z siebie się śmieję. Niemałe to cierpienie dla duszy, której Bóg w
swojej dobroci tego ognia miłości hojnie udzieli, gdy nie starczy jej potem
siły, aby mogła co uczynić dla Niego. Boleść to bardzo wielka: umiera z obawy,
by ten piękny ogień nie zgasł, a nie ma siły na to, aby mogła drzewa nanieść do
niego i płomień jego utrzymać! Wówczas, sądzę, sama w sobie płonie, na popiół
się spala, we łzach się rozpływa i w ogniu własnym niszczeje. Jest to ogromna
męka, choć zarazem i słodka.
21. Ma doprawdy za co nieskończone czynić dzięki Bogu ta dusza, której Pan,
wyniósłszy ją do tego stanu, daje odpowiednie siły do czynienia pokuty,
zdolności, naukę i swobodę do przepowiadania Słowa Bożego, do słuchania
spowiedzi, do pociągania dusz do miłości i służby Bożej. Nie wie ona zaiste i
nie rozumie, jaki to posiada nieoceniony skarb, jeśli sama nie doznała i nie
zakosztowała, co to znaczy i jak to boli, wciąż otrzymywać niezliczone łaski od
Pana, a nic nie móc uczynić dla Jego służby. Niech będzie błogosławiony za
wszystko i niechaj Mu wieczną chwałę oddają Aniołowie, amen.
22. Nie wiem, czy to dobrze, że tyle tu opowiadam drobnych szczegółów. Ale
ponieważ wasza miłość znowu mi przysłałeś polecenie, bym się nie lękała
zbytniego rozszerzania się i niczego nie opuszczała, więc jasno i szczerze
spisuję wszystko, co pamiętam. Nie obędzie się bez tego, że i tak wiele rzeczy
pominę, bo do zupełnej dokładności trzeba by dużo czasu, którego jak mówiłam,
mam tak mało, a może jeszcze i z tej straty czasu nie byłoby żadnego pożytku. |