Księga fundacji Św.
Teresa od Jezusa (Teresa de Cepeda y Ahumada)
Rozdział 31
O fundacji klasztoru Św. Józefa u Św. Anny w
mieście Burgos, dnia 19 kwietnia, w oktawie
Zmartwychwstania Pańskiego 1582 r.
1. Już coś przed sześciu laty niektórzy
zakonnicy Towarzystwa Jezusowego, mężowie poważni
wiekiem, gruntownie uczeni i wysoko duchowi,
przedstawiali mi wielkie dla służby Bożej pożytki,
jakich by się spodziewać można z założenia w
Burgos domu świętego naszego Zakonu. Racje, jakie
mi podawali, trafiły mi do przekonania i wzbudziły
we mnie pragnienie tej fundacji. Wśród zatrudnień
moich około innych fundacji i wśród ucisków, jakie
potem przyszły na nasz Zakon, nie miałam jednak
możności przystąpienia wcześniej do wykonania tej
myśli.
2. Roku 1580, w czasie mego pobytu w
Valladolid, zatrzymał się tam przejazdem nowy
Arcybiskup Burgos, który, świeżo z biskupstwa Wysp
Kanaryjskich przeniesiony na to arcybiskupstwo,
właśnie stamtąd jechał na objęcie swej nowej
stolicy. Umyśliłam skorzystać z tej dobrej
sposobności i w tym celu udałam się do biskupa
Palencji, don Alvaro de Mendoza, z prośbą o
poparcie. (Mówiłam już, jak bardzo jest on
przychylny dla naszego Zakonu. On pierwszy, będąc
wówczas biskupem w Awili, uznał i przyjął pod
opiekę swoją tameczny nasz klasztor Św. Józefa i
wiele innych od tego czasu łask nam okazał i
sprawy Zakonu naszego tak bierze do serca jakby
swoje własne, zwłaszcza, gdy go o co proszę). Otóż
udałam się do niego z prośbą, by wyjednał mi u
Arcybiskupa pozwolenie na fundację w Burgos.
Najchętniej tego się podjął, bo mając to
przekonanie, że Pan w tych domach naszych wierną
odbiera służbę, cieszy się bardzo, skoro nowy nasz
dom powstaje.
3. Arcybiskup nie chcąc stawać w mieście,
zatrzymał się w klasztorze Św. Hieronima, gdzie
Biskup Palencji świetnie go podejmował i obiad
wielki na cześć jego wydał i wreszcie dopełnił na
nim uroczystego obrzędu włożenia opaski czy, nie
wiem, jak to się nazywa, przez co nowo mianowany
metropolita otrzymał jawnie władzę arcybiskupią.
Przy tej sposobności przedstawił mu także moją
prośbę o pozwolenie założenia klasztoru.
Arcybiskup upewnił go, że bardzo chętnie udzieli
tego pozwolenia; że jeszcze będąc na Wyspach
Kanaryjskich, pragnął tam założyć klasztor
karmelitanek, wiedząc, jak w tych domach kwitnie
służba Boża, o czym sam się przekonał naocznie w
rodzinnym swoim mieście, gdzie taki klasztor
istnieje, a i mnie także znał dobrze. Biskup
Mendoza powtórzył mi jego słowa, zapewniając mię,
że o pozwolenie mogę być spokojna, że Arcybiskup
owszem bardzo się ucieszył z mego zamiaru. Nie
miałam wprawdzie pozwolenia tego na piśmie, ale po
takim oświadczeniu mogłam je uważać za pewne i
prawomocne, bo Sobór żąda tylko zgodzenia się
miejscowego biskupa, nie przepisując, w jaki
sposób, ustnie czy na piśmie, ma być wyrażone.
4. Opisując powyżej fundację w Palencji
mówiłam, jak wielkie czułam wówczas zniechęcenie
do tego przedsięwzięcia, skutkiem ciężkiej,
śmiertelnej, jak się zdawało wszystkim, choroby.
Zwykle jednak nie podlegam takim pokusom
małoduszności, jak tylko widzę, że chodzi o służbę
Bożą; ostatecznie więc dobrze nie rozumiem, skąd
mi przyszło to zniechęcenie, którego wówczas
doznawałam. Gdyby mi chodziło tylko o brak
środków, to większe przeszkody stawały mi na
drodze przy innych fundacjach, a przecie mi odwagi
nie odbierały. Ale widząc teraz, jak łatwo i
dobrze rzecz raz zaczęta się powiodła i jak
szczęśliwie na chwałę Bożą rozwija się ta
fundacja, utwierdziłam się w przekonaniu, że
sprawcą mojego upadania na duchu był diabeł.
Dlatego też, ile razy która fundacja ma być
połączona z wielkimi trudnościami, Pan znając
wielką nędzę moją, zawsze mi dodaje ducha słowem i
okazaniem boskiej mocy swojej. Przeciwnie, gdy
rzeczy mają pójść łatwo, nic mi nie mówi, jak to
już w kilku fundacjach zauważyłam. Tak więc i w
tym razie, widząc ciężkie, jakie mię czekały walki
i cierpienia, pospieszył dodać mi odwagi. Niech Mu
będzie chwała i dziękczynienie za wszystko! Tu
właśnie w Valladolid, jak to opowiedziałam
opisując fundację w Palencji, o którą wówczas
jednocześnie z tą drugą toczyły się układy,
powiedział mi jakby z wyrzutem te słowa: Czego
się lękasz? Czy cię kiedy moja pomoc zawiodła? Ja
zawsze jestem ten sam, nie wahaj się podjąć obu
tych fundacji. Nie będę tu powtarzała tego,
jaką odwagą napełniły mię te słowa. W tejże chwili
znikła bez śladu moja małoduszność, z czego się
jawnie okazuje, że nie była ona skutkiem ani
choroby, ani starości i, jak mówiłam, bez wahania
rozpoczęłam przygotowania do obu tych fundacji.
5. Uznałam jednak, że będzie właściwiej naprzód
się zająć Palencją; było to i bliżej, i nie takie
tam w porze zimowej mrozy, jak w Burgos. Chciałam
także tym sposobem dogodzić łaskawemu naszemu
Biskupowi. Gdy zaś w czasie pobytu mego w Palencji
nastręczyła się trzecia fundacja w Sorii, zdało mi
się, że lepiej będzie pierwej skończyć i z tą
fundacją, bo wszystko tam było gotowe, a potem
dopiero udać się do Burgos.
Biskup w Palencji uważał, że należy uprzedzić
Arcybiskupa o tym stanie rzeczy, co na prośbę moją
obiecał sam uczynić. Jakoż po wyjeździe moim do
Sorii, umyślnie w tym interesie wyprawił do Burgos
kanonika Juana Alonso. Arcybiskup, po naradzie z
tym kanonikiem, oznajmił mi listownie, że z całego
serca pragnie mego przyjazdu; w drugim zaś liście
do Jego Ekscelencji objaśniał temuż, że zdaje się
zupełnie na niego co do przeprowadzenia tej
sprawy.
6. Znając jednak usposobienie miasta Burgos,
uważa, iż koniecznie będzie potrzebna zgoda tegoż,
wnosi zatem, że powinnam sama przyjechać i wejść
nasamprzód w układy z miastem. Jeśliby ono
zgodzenia się odmówiło, jemu rąk to nie zwiąże, by
nie miał dać z swojej strony obiecanego już
pozwolenia, tylko że pomnąc, jak sam na to
patrzył, co się działo przy założeniu pierwszego
klasztoru w Awili i jakie wówczas powstało przeciw
niemu wzburzenie w mieście i jaki opór zaciekły,
chciałby tu podobnym zajściom zapobiec. W końcu
ostrzegał, że, w razie odmowy miasta, nieodzownie
będzie potrzeba, by klasztor miał zapewnione stałe
dochody.
7. Biskup na mocy tego listu uważał sprawę za
skończoną i słusznie, skoro Arcybiskup żądał mego
przybycia i wyraźnie mię wzywał. (Mnie jednak
zdawało się, że list ten poniekąd zdradzał pewien
brak odwagi i stanowczości z jego strony).
Odpisałam mu, dziękując za łaskę mi okazaną,
dodając jednak, że, zdaniem moim, gorzej byłoby
prosić miasto o pozwolenie, gdyby go miało
odmówić, niż zacząć bez pytania go o zgodę, gdyż
tamto łatwiej mogłoby narazić się Jego Ekscelencję
na możliwe spory. Snadź przeczuwałam zawczasu, jak
słabe znalazłabym u niego poparcie, skoroby zamiar
nasz napotkał na jego opór, a napotkałby
najpewniej, gdybym była podjęła starania o to
pozwolenie, którego uzyskanie z góry widziałam,
jak byłoby trudne dla zwykłej w takich razach
różności zdań.
Jednocześnie napisałam do Biskupa Palencji,
prosząc go, by zgodził się na chwilowe zawieszenie
tej sprawy ze względu na podkopane moje zdrowie, z
którym w tak późnej już porze roku trudno mi
narażać się na pobyt w Burgos, gdzie takie silne
chłody panują. O wątpliwościach moich co do
Arcybiskupa nic mu nie wspominałam, nie chcąc go
więcej jeszcze martwić, kiedy i tak już był
zmartwiony onym jego listem, w którym, po takich
zapewnieniach o dobrej swojej woli, jakoby się
cofał i wynajdywał trudności. Bałam się także,
dotykając tej kwestii, dać im jaki powód do
niezgody, kiedy dotąd w najlepszej z sobą żyli
przyjaźni. W taki sposób wytłumaczywszy się przed
obu, uważałam siebie za zwolnioną do czasu i ani
myśląc o prędkim wybraniu się do Burgos, z Sorii
udałam się do naszego domu Św. Józefa w Awili,
gdzie różne interesy wymagały koniecznie mojej
obecności.
8. Mieszkała wówczas w mieście Burgos pewna
wdowa świątobliwa, rodem z Biskai, nazywała się
Catalina de Tolosa. Nieprędko skończyłabym, gdybym
chciała tu opisywać wszystkie jej cnoty: jej życie
umartwione i ducha modlitwy, wielkie jej jałmużny
i uczynki miłosierne, bystry jej umysł i
wspaniałość serca. Dwie córki swoje, na cztery
lata przedtem, o ile pamiętam, oddała do naszego
klasztoru Niepokalanego Poczęcia Najświętszej
Panny w Valladolid. Z oddaniem drugich dwu czekała
na otworzenie domu naszego w Palencji i zaraz po
dokonaniu tej fundacji, nim jeszcze stamtąd
odjechałam, sama mi je przywiozła.
9. Wszystkie cztery okazują się córkami godnymi
takiej matki, są to, rzec mogę, dusze anielskie.
Dała im posag znaczny i hojną wyprawę, bo hojną
ona jest we wszystkim, co robi, i ma z czego,
posiadając bardzo duży majątek. W czasie pobytu
jej u mnie w Palencji, będąc zupełnie spokojna co
do pozwolenia Arcybiskupa, tak mi się ono wydawało
rzeczą pewną, prosiłam tę pobożną panią, by
wyszukała nam w Burgos jaki dom i by urządziła w
nim kratę i koło, w którym byśmy tymczasowo mogły
zacząć i objąć fundację w posiadanie. Wydatki na
to potrzebne prosiłam, by zaliczyła na mój
rachunek, bo ani myślałam o tym, by ona miała
jeszcze obarczać siebie tym kosztem. Ona gorąco
pragnęła tej fundacji i bardzo się tym martwiła,
że skutkiem nieprzewidzianych, o których wyżej
wspomniałam, trudności -- rzecz ma pójść w
odwłokę. Jakoż, gdy odjechałam do Awili, nie
myśląc, jak mówiłam, o dalszym na teraz
traktowaniu tej sprawy, ona jej nie zaniechała i w
przekonaniu, że bez pozwolenia miasta nie będzie
podobna nic zrobić, nie wspomniawszy mi o tym,
wszczęła starania o uzyskanie zgody.
10. Miała dwie znajome, panie znacznego rodu, a
bardzo pobożne, matkę i córkę; obie one również
bardzo pragnęły tej fundacji. Matka nazywała się
dońa Maria Manrique; synowi, który należał do
zarządu miasta, było na imię don Alonso de Santo
Domingo Manrique, córce dońa Catalina. Obie więc,
i matka i córka, poczęły nalegać na don Alonsa,
aby wystąpił w zarządzie miejskim z wnioskiem
wydania onego pozwolenia. Alonso udał się naprzód
do Cataliny de Tolosa z zapytaniem, jaką ma dać
wnioskowi swemu podstawę, to jest jaką przedstawić
rękojmię co do utrzymania zamierzonej fundacji, bo
bez takiej rękojmi, rzecz pewna, że pozwolenia
odmówią. Na to oświadczyła, że obowiązuje się, jak
tego i dopełniła, dać nam dom, jeślibyśmy go
skądinąd nie miały, i zapewnić nam pożywienie.
Ułożono podanie z wymienieniem tych zobowiązań,
ona je podpisała, a don Alonso z tym dokumentem w
ręku tak zręcznie i pomyślnie pokierował sprawą,
że wszyscy członkowie zarządu zgodzili się na
dopuszczenie naszej fundacji, po czym udał się do
Arcybiskupa i doręczył mu to pozwolenie na piśmie.
Zaraz po wszczęciu tych rokowań uprzedziła mnie
listownie o krokach przez nią uczynionych. Ja
wzięłam to za żarty; wiedziałam dobrze z własnego
doświadczenia, jak trudno jest uzyskać od miast
pozwolenie na klasztor utrzymujący się z jałmużny,
byłam więc pewna, że i w tym razie rzeczy łatwo
nie pójdą, a nie powstało mi w myśli, żeby ona tak
prędko załatwiła sprawę, tak wielkie i hojne
biorąc na siebie zobowiązania.
11. Z tym wszystkim jednak któregoś dnia, zdaje
mi się w oktawę św. Marcina, polecając tę sprawę
Panu, zastanowiłam się, co pocznę, jeśli, wbrew
oczekiwaniu mojemu, zgodzenie się miasta rychło
nastąpi. Zdawało mi się, że przy tylu różnych i
ciężkich cierpieniach moich o podróży do Burgos
myśleć mi niepodobna, że byłoby to nierozsądnym
narażaniem zdrowia, gdybym po świeżo przebytej,
tak ciężkiej - jak wyżej opowiedziałam - jeździe
do Sorii, zaraz znowu puszczała się w taką daleką
drogę, tym więcej, że jestem bardzo wrażliwa na
zimno. Prowincjał też pewno by na to nie pozwolił.
Wreszcie, skoro tam nie grożą żadne szczególne
trudności, obecność moja nie będzie tam potrzebna
i przeorysza bardzo dobrze mię może zastąpić.
Wśród takich myśli, gdy już postanowiłam sobie,
że nie pojadę, Pan rzekł do mnie te słowa, z
których poznałam, że pozwolenie już jest uzyskane:
Nie bój się tego zimna. Ja jestem żarem
prawdziwym. Diabeł wszystkie siły swoje wytęża,
aby przeszkodzić tej fundacji, ty dla Mnie wytęż
twoje, aby przyszła do skutku. Nie wahaj się
pojechać tam sama; wielki będzie z tego
pożytek.
12. Słowa te zmieniły w jednej chwili moje
postanowienie. Choć bowiem natura nieraz się
wzdryga wobec grożącego jej cierpienia, nigdy
jednak nie ulega zmianie chęć i gotowość do
cierpienia dla miłości tak wielkiego Pana i Boga
mego. Tak też Jemu mówię w chwilach podobnej
pokusy, by nie zważał na te wstręty mojej
ułomności, ale kazał, co chce, abym czyniła dla
Jego chwały, a ja bez ociągania się spełnię, co
każe. Choć w tej porze padały śniegi, nie tyle
przecie to mię odstraszało od jazdy do Burgos, ile
raczej wzgląd na złe moje zdrowie; gdybym je miała
dobre, pewno bym na śniegi i mrozy ani na nic nie
zważała. Cierpienia moje w czasie tej fundacji
mocno mi dolegały, jak zwykle; ale zimno było tak
nieznaczne, czy też ja tak mało je czułam, że
prawdziwie powiedzieć mogę, iż nie więcej od niego
cierpiałam, niż gdybym była choćby w Toledo.
Wiernie co do tego dotrzymał Pan obietnicy, jaką
mi dał w onych swoich słowach.
13. W kilka dni po tych słowach Pana nadesłano
mi pozwolenie od miasta wraz z listami od Cataliny
de Tolosa i od przyjaciółki jej dońi Manrique.
Obie nalegały na mnie, bym przyśpieszyła swój
przyjazd, z obawy, by nie zaszła jaka przeszkoda,
bo świeżo byli się tam zjawili Bracia Wiktoryni z
zamiarem założenia klasztoru, a przed nimi
jeszcze, od dość dawna już, o takież upoważnienie
do fundacji starali się Karmelici Trzewiczkowi;
później, w takimże celu, zjawili się jeszcze
Bazylianie. Takie jednoczesne zgłoszenie się tylu
zakonów mogło rzeczywiście stać się poważną dla
nas przeszkodą; tym bardziej więc jest czego
dziękować Panu za wielką dobroć i miłość tego
miasta, które je chętnie dopuściło wszystkie, choć
zamożność jego nie jest dzisiaj tak wielka, jaka
była dawniej. Zawsze słyszałam pochwały miasta
Burgos za miłosierdzie jego chrześcijańskie, ale
przyznaję, że nie spodziewałam się, by ono umiało
się zdobyć na taką szerokość i hojność. Mnogość i
rozmaitość zakonów była raczej dla pobożnej tej
ludności zachętą. Jedni wedle pociągu swego
wspierali ten, inni woleli świadczyć
dobrodziejstwa drugiemu. Arcybiskup jednak nie
chciał zrazu tych nowo przybywających dopuścić,
przewidując z ich osiedlenia się niepożądane
następstwa, by mianowicie istniejące już w mieście
klasztory żebrzące, z sąsiedztwa tych nowych nie
miały szkody, to jest umniejszenia jałmużn, bez
których by utrzymać się nie mogły. Może być, że
samiż ci zakonnicy taką mu obawę podali, a może
też wzniecił ją diabeł, chcąc przeszkodzić wielkim
korzyściom duchowym, jakie sprawia znaczniejsza
liczba klasztorów w jednymże miejscu istniejących;
a czy ich jest mniej, czy więcej, Bóg zarówno
mocen jest dać im pożywienie.
14. Zważając na wielką usilność, z jaką te
świątobliwe panie nalegały na mnie w swoich
listach, abym przyśpieszyła mój przyjazd,
chciałabym była wyjechać natychmiast, tylko że
niektóre pilne sprawy jeszcze mię w Awili
zatrzymywały. Wobec pobożnej skwapliwości tych
pań, które, choć obce, tak żywo brały do serca tę
sprawę, czułam dobrze, że mnie tym bardziej nie
wypada ociągać się i jestem obowiązana spiesznie
korzystać z pomyślnych okoliczności, by ich z
własnej winy nie stracić.
Słowa, które słyszałam zapowiadały wielkie
przeciwności, choć nie mogłam odgadnąć, skąd i od
kogo by one przyjść miały. W liście bowiem
Cataliny de Tolosa miałam zapewnienie, że własny
dom jej gotów jest na przyjęcie nasze i na wstępne
przez nas objęcie fundacji, że miasto się zgadza i
Arcybiskup także. Nie mogłam więc żadną miarą
dojść, kto by jeszcze miał być sprawcą tego
przeciwieństwa, które nam diabeł miał wzniecić,
choć mając na to słowo Pańskie, nic wątpiłam, że
tak będzie.
15. Zwykle większe w boskiej mądrości swojej
Pan daje światło przełożonym. Napisałam więc do
Ojca Prowincjała, zdając mu sprawę i z uprzedniego
usposobienia mego i z tego, co potem słyszałam od
Pana. On odpowiedział, że jechać mi nie zabrania,
tylko zapytuje, czy mam na piśmie pozwolenie od
Arcybiskupa. Odpisałam mu, że według listów, jakie
otrzymałam z Burgos, mówiono z nim w tej sprawie,
uprzedzając go, że proszono miasto o pozwolenie i
że on ten krok pochwalił; że zatem, wobec tego
wszystkiego i wobec poprzednich jego w tej kwestii
oświadczeń, zdaje się, że o pozwoleniu jego nie ma
co wątpić.
16. Ojciec Prowincjał postanowił towarzyszyć
nam w podróży na tę fundację, po części dlatego,
że skończywszy już kazania adwentowe, miał czas
swobodny; po części dla odwiedzenia, z małym
zboczeniem z drogi, klasztoru naszego w Sorii,
którego od czasu założenia jego jeszcze nie
wizytował; po części także, widząc mię taką starą
i schorzałą, a sądząc, że życie moje jeszcze się
na co przydać może, chciał czuwać nad moim
zdrowiem, w tej jeździe po drogach niegodziwych i
w najgorszej porze roku. Stało się to rzeczywiście
miłościwym zrządzeniem Pańskim, bo drogi tak były
złe i wody tak wezbrane, że niełatwo byłybyśmy z
nich wyszły bez pomocy jego samego i jego
towarzyszów. Po wiele razy przyszło im wysiadać
dla odszukania drogi albo dla dobywania wozów z
kałuż, w których się raz w raz nurzały. Zwłaszcza
między Palencją a Burgos tak było źle, że
odważenie się na taką przeprawę istotnie mogło się
wydawać zuchwalstwem. Prawda, że na ubezpieczenie
się miałam słowo Pana, który rzekł do mnie, byśmy
się nie bali jechać dalej, bo On będzie z nami,
Ojcu Prowincjałowi jednak na razie nie mówiłam o
tych słowach. Wielkie natomiast z nich miałam
uspokojenie i pociechę w tych bardzo poważnych
niebezpieczeństwach i cierpieniach, na jakie
byliśmy wystawieni. W jednej szczególnie
miejscowości pod Burgos, zwanej pontones,
bardzo było groźnie; wody w tym miejscu tak
wezbrały, że sameż mosty prawie wszędzie pod nimi
znikały; drogi zupełnie nie było widać, tylko jak
daleko okiem sięgnąć, wszędzie woda i woda, a po
obu stronach mostów i drogi toń niezgłębiona.
Puszczanie się w taką drogę równało się
zuchwalstwu, zwłaszcza jeszcze wozami, które za
najmniejszym zboczeniem niechybnie zsunęłyby się w
przepaść; jakoż z jednym z wozów naszych o mało że
tak się nie stało.
17. Wzięliśmy wprawdzie z gospody położonej nie
opodal przewodnika, znającego dobrze to przejście;
ale i z najlepszym przewodnikiem niebezpieczeństwo
jest wielkie. A jakie zajazdy miewaliśmy po
drodze, o tym lepiej nie mówić. Przy takich złych
drogach nie mogliśmy ani stawać na popas czy na
nocleg, gdzie byśmy chcieli, ani tyle ujechać, ile
by w ciągu dnia należało. Wozy nasze raz w raz
grzęzły w błocie i trzeba było nieraz wyprzęgać
muły z jednego, aby wyciągnąć drugi. Ojcowie nam
towarzyszący wielkie z tym mieli utrudzenie,
zwłaszcza że woźnice, jacy się nam dostali, byli
to ludzie młodzi i niedoświadczeni, a przy tym i
niedbali. Towarzystwo Ojca Prowincjała dużo mi
dodawało otuchy; sam się zajmował wszystkim; z
takim niewzruszonym spokojem znosił wszystkie te
kłopoty, jak gdyby dla niego były niczym;
największe nawet trudności tak spokojnie
załatwiał, jak gdyby to były bagatele. Raz tylko,
w czasie onej przeprawy przez mosty, mimo woli
uległ silnemu wrażeniu przestrachu. I ja też, gdy
się wówczas znalazłam wśród onej bezbrzeżnej
topieli, nie widząc ani śladu drogi, kędy by
przejechać, ani łodzi, którą by przepłynąć, mimo
całej odwagi, jakiej mi dodawała otrzymana od Pana
obietnica, nie zdołałam się oprzeć silnemu lękowi
na myśl, co się stanie z moimi towarzyszkami.
Miałam ich osiem w tej drodze: dwie z nich miały
ze mną powrócić, drugie pięć, z których cztery
chórowe a jedna konwerska, były wyznaczone na
pozostanie w Burgos. Jeszcze, zdaje mi się, nie
powiedziałam, kto był ówczesnym naszym
Prowincjałem. Był to Ojciec Hieronim Gracián od
Matki Bożej, o którym niejednokrotnie już w innych
miejscach mówiłam. Co do mnie, odbywałam tę podróż
z bardzo silnym bólem gardła, który mi przyszedł w
drodze, jeszcze przed dojechaniem do Valladolid;
gorączka przy tym ani na chwilę mnie nie
opuszczała. Cierpiałam więc mocno, skutkiem czego
i nie byłam zdolna cieszyć się tak, jak by
należało, szczęśliwie przebytymi
niebezpieczeństwami i słodkością najłaskawszej
opieki, jaką nas Pan w tej drodze otaczał. Ból ten
mam dotąd, choć to już koniec czerwca; nie jest on
już tak gwałtowny, zawsze jednak mocno mi dolega.
Siostry po tych przeprawach były uszczęśliwione.
Miło też jest rozmawiać o niebezpieczeństwach
przebytych, kiedy już miną; ale milszą jeszcze i
większą rzeczą jest cierpieć z posłuszeństwa,
zwłaszcza dla dusz tak tę cnotę kochających i
pełniących, jak owe siostry.
18. Po takiej fatalnej podróży, jeszcze pod
samym miastem przebywszy bajora, stanęliśmy
wreszcie w Burgos, w piątek, nazajutrz po
Nawróceniu św. Pawła, dnia 26 stycznia. Stosownie
do żądania Ojca Prowincjała, zatrzymaliśmy się
naprzód u świętego Krzyża, dla polecenia jemu
naszej sprawy, a także dla doczekania tam zmroku,
bo jeszcze było widno. Mieliśmy zamiar i
postanowienie zaraz bez odkładania przystąpić do
fundacji. Byłam zaopatrzona w listy od kanonika
Salinas (tego samego, który, jak opowiedziałam w
swoim miejscu, tak skutecznie nas wspomagał przy
fundacji w Palencji i tutaj również najusilniej
był nam pomocny) i od kilku osób znaczniejszych,
gorąco nas polecających krewnym i przyjaciołom
swoim w Burgos, aby poparli naszą sprawę swoim
wpływem.
19. Wszyscy oni uczynili zadość temu wezwaniu i
zaraz nazajutrz przyszli mię odwiedzić. Podobnież
i członkowie zarządu miasta przyszli do mnie z
upewnieniem, że słowa nam danego wcale nie żałują,
że owszem, bardzo się cieszą z mojego przybycia i
radzi będą, w czym zechcę, mi usłużyć.
Oświadczenie to zupełnie nas uspokoiło, bo
ponieważ jedyna obawa, jaką miałyśmy, była o to,
by nam miasto nie robiło trudności, więc wobec
takiej uprzejmości radnych byłyśmy pewne, że
żadnej już przeszkody nie będzie. W chwili naszego
przyjazdu chciałyśmy natychmiast, zanim ktoś się o
nas dowie, zawiadomić Arcybiskupa i prosić go, aby
pierwsza Msza święta u nas mogła być zaraz
nazajutrz; tego bowiem zawsze we wszystkich prawie
fundacjach przestrzegałyśmy. Z powodu jednak
deszczu ulewnego, w jaki zajechałyśmy do domu
kochanej naszej Cataliny de Tolosa, trzeba było
wstrzymać się z tym zawiadomieniem do rana.
20. Noc tę miałyśmy spokojną i doskonały po
trudach podróży odpoczynek, dzięki serdecznie
gościnnemu przyjęciu, jakie nam zgotowała ta
pobożna pani. Ja jednak tej nocy dużo ucierpiałam;
dla osuszenia przemokłej mojej odzieży mocno w
pokoju napalono, a ogień ten, choć kominkowy, tak
mi zaszkodził, że nazajutrz głowy podnieść nie
mogłam. Przychodzących do mnie zmuszona byłam
przyjmować leżąc w łóżku i przez zakratowane
okienko, zasłoną okryte, z nimi rozmawiać. Bardzo
to dla mnie uciążliwe, ale wobec konieczności
traktowania o interesach fundacji, niepodobna mi
było od tych rozmów się uchylić.
21. Nazajutrz wcześnie O. Prowincjał poszedł do
Ekscelencji, prosić go o błogosławieństwo, bo
niczego już więcej, zdawało nam się, nie było
potrzeba. Ale ten przyjął go bardzo zachmurzony i
rozgniewany, objawiając mu wielkie swoje
niezadowolenie, że przyjechaliśmy bez jego
pozwolenia, jak gdyby sam nie był kazał nam
przyjechać i jak gdyby nigdy nie było mowy z nim o
naszej fundacji. Ostrymi więc wyrzutami obsypywał
O. Prowincjała, mocne zwłaszcza na mnie okazując
zagniewanie. Wprawdzie musiał przyznać w końcu, że
sam mi kazał przyjechać, ale to było tylko w tej
myśli, dodawał, abym rozpatrzyła się na miejscu i
układy wszczęła, a nie bym od razu tyle mniszek
przywoziła... Niech nas Bóg strzeże od takich
przykrości! Na próżno przedstawiał mu, że układ z
miastem, według żądania jego, już stanął, że zatem
już nie o układy chodzi, jeno o dopełnienie
przyznanej już fundacji; że przed wyjazdem
zapytywałam Biskupa Palencji i otrzymałam od niego
zapewnienie, że powinnam zaraz jechać (bez
uprzedniego porozumiewania się jeszcze z Jego
Ekscelencją), że nawet trudzenie księdza
Arcybiskupa nowym jeszcze z mojej strony uprzednim
zapytaniem, byłoby rzeczą zbyteczną i niewłaściwą,
skoro on już oświadczył, że pragnie naszego
przybycia. Wszystkie te racje nie zdołały go
przekonać ani zmienić nieprzychylnego dla nas jego
usposobienia. Widocznie Bóg sam, chcąc tej
fundacji, zrządził ten nagły, bez zapytywania,
nasz przyjazd. Gdybyśmy były postąpiły inaczej,
fundacja z pewnością nie przyszłaby do skutku.
Arcybiskup bowiem, jak potem sam to przyznał, w
razie nowej do niego prośby naszej byłby dał
odpowiedź odmowną i przyjazdu nam zabronił.
Ostatecznie oświadczył O. Prowincjałowi i z tym go
odprawił, że jeśli nie wykażemy się ze stałego
dochodu na utrzymanie naszego klasztoru i z
posiadania własnego domu, pozwolenia od niego
żadną miarą nie otrzymamy i możemy sobie odjechać,
skąd przyjechałyśmy. Odjechać! Piękne to były
właśnie do odjazdu drogi i czas na podróż
prześliczny.
22. O Panie mój, jaka to prawda, że kto Tobie
odda jaką usługę, temu Ty zaraz odpłacasz jakim
dotkliwym strapieniem! I jakże drogą byłaby taka
zapłata dla duszy prawdziwie Ciebie miłującej,
gdybyśmy umieli od razu poznać się na jej cenie!
My jednak w onej chwili tego zysku wcale sobie nie
życzyliśmy. Widzieliśmy tylko to jedno, że
stawiane warunki grożą nam zupełną niemożnością
wykonania naszego zamiaru. Nie dość bowiem, że
wymagał, byśmy miały zapewniony stały dochód i
nabyty własny dom, ale nadto jeszcze zabronił, by
funduszu na to potrzebnego użyto z posagu sióstr.
Znalezienie zaś innego źródła na sumę tak znaczną,
przy najusilniejszym nawet szukaniu i obmyślaniu,
było widocznym niepodobieństwem. Mimo to wszystko
nie zachwiałam się ani na chwilę w mej ufności;
zupełnie byłam pewna, że wszystkie te przeciwności
zrządzone są dla większego naszego dobra, że
jakkolwiek diabeł kładzie nam w drogę przeszkody
dla udaremnienia naszej fundacji, Bóg przecie w
końcu zwycięży i sprawę swoją do pomyślnego skutku
przywiedzie. Snadź O. Prowincjał podzielał tę
ufność moją, bo odpowiedzią zgoła się nie trapił i
z pogodnym uśmiechem mi ją powtórzył. Bóg łaskawy
tak go dobrze usposobił, aby się nie gniewał na
mnie i nie robił mi wymówek, żem nie postarała się
z samego początku dostać pozwolenie na piśmie, jak
on wówczas radził.
23. Dowiedziawszy się o tym stanie rzeczy,
przyszło zaraz do mnie kilku z przyjaciół i
krewnych kanonika Salinas, do których tenże - jak
mówiłam - dał nam listy. Wszyscy oni byli zdania,
że trzeba prosić Arcybiskupa o pozwolenie, byśmy
mogły mieć Mszę świętą w domu i nie potrzebowały
wychodzić na ulice, w tej porze pełne błota, po
którym nie wypadało nam chodzić boso. W domu była
sala bardzo przyzwoita, która ojcom Towarzystwa
Jezusowego, od chwili przybycia ich do Burgos,
przez dziesięć lat służyła za kaplicę; nie byłoby
więc w tym, zdawało się nam, żadnej trudności,
byśmy w tejże kaplicy odbyły tymczasowe objęcie w
posiadanie, nimbyśmy zdołały nabyć dom własny i do
niego na stałe mieszkanie się przenieść. Ale
Arcybiskup żadną miarą nie chciał pozwolić na
odprawianie Mszy świętej w tej sali, choć dwóch
kanoników usilnie go o to prosiło. Tyle tylko
zdołali uzyskać, że skoro będziemy miały dochód
zapewniony, on zgodzi się na rozpoczęcie fundacji
w tym domu, do czasu nabycia własnego. Żądał
jednak, byśmy przyrzekły, że dom własny kupimy i
stawimy na to poręczycieli. Szczęściem
poręczycieli zaraz znalazłyśmy: przyjaciele
kanonika Salinas sami się nam z poręką ofiarowali,
a Catalina de Tolosa zobowiązała się zapewnić nam
dochód, bez którego fundacji rozpoczynać nam
broniono.
24. Na tych wszystkich pertraktacjach i
obmyślaniach, jak i skąd zaradzić tylu kłopotom,
upłynęły nam ze trzy tygodnie, w ciągu których
byłyśmy bez Mszy świętej, z wyjątkiem świąt, a ja
do tego byłam mocno chora i wciąż trawiona
gorączką. Ale Catalina de Tolosa z całą
troskliwością pamiętała o wszystkich moich
potrzebach i wygodach. Dała nam na mieszkanie całą
część swego domu, gdzie byłyśmy zupełnie same;
przez cały miesiąc z taką serdecznością nas
żywiła, jak gdyby nam wszystkim była matką. O.
Prowincjał z towarzyszami swymi mieszkał u
przyjaciela i dawnego swego kolegi szkolnego,
niejakiego doktora Manso, kanonika i teologa
katedralnego. Bardzo był nierad tym zwłokom, które
go tak długo w Burgos zatrzymywały, a nie miał
serca opuścić nas przed ostatecznym załatwieniem
naszej sprawy.
25. Arcybiskup, na przedstawienie nasze, że
mamy już żądanych poręczycieli i zapewnione
utrzymanie klasztoru, odesłał nas do swego
oficjała, aby zaraz co należy zarządził. Ale i do
niego diabeł trafić nie zaniechał. Bo oto, gdyśmy
sądzili, że już żadnej nie może być przyczepki, że
Arcybiskup po całomiesięcznych staraniach naszych
poprzestanie wreszcie na tym, cośmy według żądania
jego spełnili, nowa zaszła przeszkoda. Oficjał po
długim zastanowieniu się, przysłał mi reskrypt z
oznajmieniem, że pozwolenia dla nas nie będzie,
póki nie będziemy miały własnego domu; że na
rozpoczęcie fundacji w tym domu, w którym
stałyśmy, Arcybiskup już się nie zgadza, bo wielka
w nim wilgoć i ciągły hałas z ulicy. Przy tym i co
do zabezpieczenia stałych dochodów klasztoru
podnosił nie wiem już jakie zarzuty i mnóstwo
innych robił trudności, jakby sprawa, od miesiąca
wlokąca się, teraz dopiero się zaczynała. Wreszcie
kończąc oświadczył, że o tej sprawie więcej nie ma
co mówić, póki nie będzie domu takiego, który by
się spodobał Arcybiskupowi.
26. Wielkie było oburzenie Ojca Prowincjała i
wszystkich po otrzymaniu tego dziwnego poselstwa.
Boć na znalezienie takiego domu, który by się zdał
na klasztor, każdy to widzi, że potrzeba czasu. A
przy tym Prowincjał już nie mógł dłużej patrzyć na
to, że zmuszone byłyśmy wychodzić na miasto dla
słuchania Mszy świętej; i choć kościół był
niedaleko i miałyśmy w nim osobną kaplicę, gdzie
nikt nas nie widział, zawsze jednak przedłużenie,
jakby umyślne, takiego stanu rzeczy bardzo ciężką
było i dla Jego Przewielebności, i dla nas
przykrością. Poważnie już wówczas myślał, jak
sądzę, kazać nam odjechać. Na to jednak ja nie
mogłam się zgodzić. Pomnąc na słowa, jakie
usłyszałam od Pana i na zalecenie Jego, bym za
Niego broniła tej Jego sprawy, tak byłam pewna
pomyślnego jej skutku, że wszystkich tych
przykrości jakby wcale nie czułam. To jedno tylko
mię martwiło, że O.Prowincjał tyle z naszego
powodu cierpi nieprzyjemności. Żałowałam, że z
nami przyjechał, nie przewidując wówczas, jak
wielką i skuteczną przyjaciele jego mieli nam być
pomocą, jak się to z dalszego opowiadania mego
okaże. Towarzyszki moje także mocno były
strapione, ale o nic nie tyle się frasowałam, ile
o Prowincjała. Wśród tego powszechnego strapienia
któregoś dnia, choć w tej chwili nie byłam na
modlitwie. Pan rzekł do mnie te słowa: Teraz,
Tereso, bądź mężna! Słowa te nowej dodały mi
odwagi; nie wahałam się już prosić O. Prowincjała
(do czego zapewne i Pan sam wewnętrznie go
skłonił), by, nie czekając dłużej, zostawił nas
same i wrócił do domu, tym bardziej, że zbliżał
się już czas Wielkiego Postu, a kazania postne w
jego kościele klasztornym z obowiązku na niego
przypadały.
27. Przed odjazdem z Burgos, wspólnie z
przyjaciółmi swymi, wystarał się nam o
pomieszczenie w szpitalu Niepokalanego Poczęcia,
gdzie przynajmniej miałyśmy Najświętszy Sakrament
i codziennie Mszę świętą. Było to dla nas ulgą, a
dla niego niejaką pociechą; ale uzyskanie dla nas
tego mieszkania niemało go kosztowało. Pewna
bowiem wdowa miała w tymże szpitalu wynajęty dla
siebie obszerny pokój i nie tylko odstąpić go nam
nie chciała (choć sama miała go zająć dopiero za
pół roku), ale nadto jeszcze bardzo się gniewała,
że nam dano parę pokoi na górze pod dachem, z
których jeden miał wejście na jej pokój. Mało jej
było zamknąć na klucz to przejście, ale jeszcze je
od środka zatarasowała drągami. Z drugiej strony
znowu, członkowie bractwa, zawiadującego
szpitalem, wyobrazili sobie, że na to do niego się
wprowadzamy, aby go zabrać dla siebie; obawa ta
nie miała sensu, ale dla większej zasługi naszej
Bóg dopuścił na nas i to utrapienie. Kazali nam
tedy, Ojcu Prowincjałowi i mnie, złożyć przed
notariuszem przyrzeczenie, że na pierwsze ich
żądanie natychmiast się wyniesiemy.
28. Warunek ten wydawał mi się szczególnie
niebezpieczny i groźny, bo wdowa ta była bogata i
możnych miała krewnych, mogłaby więc każdej
chwili, skoroby jej przyszła fantazja, wyrzucić
nas na ulicę. Ale Ojciec Prowincjał,
roztropniejszy ode mnie, uznał, że potrzeba nam
zgodzić się na wszelkie stawiane nam warunki, aby
tylko prędzej zająć to mieszkanie. Dano nam tylko
dwa pokoje i kuchnię; ale ochmistrz szpitalny,
niejaki Hernando de Matanza, wielki sługa Boży,
dodał nam drugie dwa, z których jeden nam służył
za rozmównicę. Nadto i w codziennych potrzebach
naszych dobry ten człowiek, pełen miłosierdzia dla
bliźnich i wielki jałmużnik, hojnie nas wspierał.
Również wiele dobrego nam świadczył poczmistrz
miejscowy, Francisco de Cuevas, czynny bardzo i
gorliwy opiekun tego szpitala; w każdej, ile razy
się zdarzyła, potrzebie zawsze gotową u niego
znajdowałyśmy pomoc.
29. Na to wymieniam tu tylu dobroczyńców,
którzy tak wspierali nas w pierwszych naszych w
Burgos początkach, aby siostry - i te, które teraz
są, i te, które później nastaną - pamiętały o
nich, jako słuszna, w modlitwach swoich. Wszakże
więcej jeszcze pamięć i modlitwa należy się od nas
fundatorom. Nie było zrazu zamiarem moim i ani mi
to nawet na myśl nie przyszło, by Catalina de
Tolosa miała zostać fundatorką tego naszego
klasztoru. Ona jednak życiem swoim świętym
zasłużyła sobie na tę łaskę u Pana, który
Opatrznością swoją tak wszystko zrządził, iż
niepodobna jej tego chwalebnego tytułu zaprzeczyć.
To jedno już, że ona dała fundusz na kupienie
domu, na co my same nigdy nie byłybyśmy się
zdobyły, niewątpliwie jej zapewnia prawo do tytułu
fundatorki; ale więcej jeszcze nań zasłużyła tym,
że niewypowiedzianie bolały ją wszystkie one z
Arcybiskupem nieporozumienia i sama myśl, że
zamiar nasz może spełznąć na niczym, dojmującym
przejmowała ją smutkiem. Niestrudzona też była w
świadczeniu nam coraz nowych dobrodziejstw.
30. Choć szpital, w którym mieszkałyśmy, w
znacznej od jej domu leżał odległości, ona przecie
prawie co dzień z największą serdecznością nas
odwiedzała i przysyłała nam, czego nam było
potrzeba, nie zważając na szemrania i obelgi,
jakimi ją za to ścigano, a wobec których serce
mniej odważne, niż ona je miała, byłoby się z
pewnością ulękło albo zniechęciło. Przykrości te,
które ona z naszego powodu cierpiała, wielkim były
dla niej zmartwieniem. Najczęściej wprawdzie
ukrywała je przede mną, ale bywały chwile, że nie
mogła ich zataić, zwłaszcza takie, które dotykały
ją w sumieniu. Sumienie bowiem miała tak czyste i
prawe, że jakkolwiek nieraz silne jej dawano
powody do żalu i urazy, nigdy przecie z ust jej
nie słyszałam słowa, które by było z obrazą Boga i
miłości bliźniego. Wymyślano jej na wszelki
sposób: że idzie prostą drogą do piekła, że to
wstyd, by niewiasta uczciwa i mająca dzieci
trwoniła tak majątek jak ona. A przecież ona nic
nie robiła, w czym by pierwej nie zasięgnęła rady
i zgodzenia się światłych i uczonych teologów. Ja
też, gdyby ta szczodrobliwość jej nie była w
zgodzie z innymi jej obowiązkami, za nic na
świecie, jakkolwiek by o to nastawała, nie
przyjęłabym jej daru, choćbym za to miała się
wyrzec założenia, nie jednego, ale tysiąca
klasztorów. Zresztą sprawa ta toczyła się całkiem
między nami, i nikt z postronnych nie wiedział,
jak rzeczy stoją istotnie; nie dziw więc, że
więcej się domyślano niż było rzeczywiście. Ona na
wszystkie te napaści odpowiadała z chrześcijańską,
jaką w wysokim stopniu posiada, roztropnością i
cierpliwością niezachwianą. Snadź Bóg sam uczył
jej umiejętności łagodzenia jednych, znoszenia
drugich i darzył ją męstwem wyższym nad wszelkie
cierpienia i przeciwności. O, jakże wysoko w tej
odwadze do czynienia wielkich rzeczy i znoszenia
wielkich cierpień prawdziwi słudzy Boży
przewyższają możnych tego świata, o ile w nich,
obok świetności znakomitego rodu, nie ma tej
prawdziwej wyższości ducha, którą daje tylko
miłość Boga! Catalinie de Tolosa ani na jednym,
ani na drugim nie zbywało, bo i duszę miała czystą
i była córką wielkiego rodu.
31. Ojciec Prowincjał, jak mówiłam, umieściwszy
nas w tym szpitalu, gdzie i Mszę świętą miałyśmy,
i mogłyśmy zachowywać klauzurę, łatwiej już zdobył
się na odwagę opuszczenia nas i udania się do
Valladolid, gdzie miał opowiadać słowo Boże.
Odjeżdżał jednak mocno zgryziony tym, że ze strony
Arcybiskupa żadnego nie było widoku, byśmy miały
otrzymać potrzebne nam pozwolenie. Dodawałam mu
otuchy, jak mogłam, ale daremnie; nie dawał wiary
moim słowom i trzeba przyznać, że bardzo poważne
miał do smutnych przewidywań swoich powody, nad
którymi nie mam potrzeby tutaj się rozwodzić.
Dość, ze mało miał nadziei, a przyjaciele jego
jeszcze mniej, co tym bardziej jeszcze utwierdzało
go w zwątpieniu.
Odjazd jego wielką mi przyniósł ulgę, bo - jak
już mówiłam - największym zmartwieniem moim było
to, że on tak się martwił. Odjeżdżając, zalecał
nam, byśmy się na wszelki sposób starały o nabycie
domu, abyśmy przynajmniej już były we własnym
mieszkaniu. Ale było to zadanie trudne;
dotychczas, pomimo usilnego szukania, żaden
jeszcze dom się nie znalazł, który byśmy mogły
kupić. Życzliwi nam, zwłaszcza przyjaciele Ojca
Prowincjała, po odjeździe jego gorliwiej jeszcze
niż przedtem zajmowali się sprawą naszą. Wszyscy
oni byli zdania, że Arcybiskupowi, dopóki nie
będziemy miały domu, ani słowem już o nas
wspominać nie będą. Ten jednak wciąż powtarzał, że
więcej od innych pragnie tej fundacji naszej, i
chcę wierzyć temu, boć taki dobry chrześcijanin,
jak on, nie kłamałby przecie. Ale w czynach to
pragnienie jego nie bardzo się okazywało, skoro
żądał od nas takich rzeczy, których spełnienie
widocznym dla nas było niepodobieństwem. Takie to
zdrady knuł diabeł, aby zamiar nasz nie przyszedł
do skutku. Lecz jakże jawnie, o Panie, okazała się
i w tym zdarzeniu wszechmocność Twoja, kiedy z
tych właśnie podstępów, które nieprzyjaciel
wynajdywał na zdławienie tego dzieła Twego, Ty
wyprowadziłeś tym świetniejsze jego dokonanie.
Bądź za to błogosławiony na wieki.
32. Już blisko miesiąc, od wigilii św. Macieja
do wigilii św. Józefa, mieszkałyśmy w tym
szpitalu, wciąż szukając domu. Wszystkie jednak,
które nam ofiarowano na sprzedaż, tyle różnych
przedstawiały niedogodności, że żadnego z nich nie
mogłyśmy wybrać. Mówiono mi o domu jakiegoś pana,
od dłuższego już czasu wystawionym na sprzedaż.
Dziwnym zrządzeniem Bożym stało się, że choć tyle
naraz Zakonów w tymże czasie, jak mówiłam wyżej,
szukało domu dla siebie, ten żadnemu z nich się
nie spodobał, czemu dzisiaj wszyscy się dziwią, a
niektórzy nawet i żałują. Słyszałam o tym domu od
dwóch znajomych, ale wobec niekorzystnego o nim
zdania wielu innych, miałam go za całkiem dla nas
nieprzydatny i już o nim wcale nie myślałam.
33. Pewnego razu, w ciągu rozmowy z doktorem
Aguiar, przyjacielem, jak mówiłam, naszego Ojca, w
której tenże oznajmił mi ze smutkiem, że na próżno
wiele domów oglądał i w całym mieście nic nie
znalazł i prawie już zwątpił, czy będzie podobna
co znaleźć, nagle mi się przypomniał on dom
zapomniany. Przyszła mi też myśl, że chociażby ten
dom był tak niedogodny, jak go nam przedstawiano,
zawsze jednak, z uwagi na naglącą potrzebę, w
jakiej jesteśmy, możemy w nim znaleźć choć
tymczasowe schronienie, a potem go odsprzedać.
Wyjawiłam to doktorowi Aguiar, prosząc go, by
raczył potrudzić się jeszcze i dom ten obejrzeć.
34. Spodobał mu się mój pomysł, a że domu tego
nie znał, więc, nie zważając na przykrą tego dnia
niepogodę, zaraz tam poszedł. Lokator, w tym domu
mieszkający i zamierzonej sprzedaży jego
przeciwny, nie chciał go wpuścić do środka; ale
położenie domu i całe, o ile je mógł z zewnątrz
osądzić, urządzenie jego bardzo się doktorowi
spodobało. Stąd też na słowo jego postanowiliśmy
wejść w układy o kupno. Właściciel nie był obecny
w mieście, ale pełnomocnictwo do sprzedaży domu
pozostawił pewnemu pobożnemu kapłanowi, który z
łaski Boga najżyczliwszą ożywiony chęcią
ułatwienia nam tego kupna, w całym toku układów z
wielką postąpił z nami szczerością.
35. Umówiliśmy się, że naprzód sama dom ten
obejrzę. Pojechałam więc na miejsce i tak go
znalazłam dla nas dogodnym, że chociażby dwakroć
tyle zań żądano, za ile nam go ofiarowano, jeszcze
by mi się zdawało, że to bardzo tanio. Nie
przesadzam bynajmniej, czego najlepszym dowodem
to, że dwa lata przedtem rzeczywiście ofiarowano
właścicielowi cenę w dwójnasób wyższą, a on jej
nie chciał przyjąć. Zaraz nazajutrz przyszedł do
mnie ten kapłan razem z doktorem, który również
zdziwiony, że właściciel na tak umiarkowanej cenie
poprzestaje, od razu chciał zawrzeć umowę.
Zrobiłam mu uwagę, że niektórzy z przyjaciół
naszych, których się radziłam, znajdują, że cena
żądana jest o pięćset dukatów za wysoka; ale on,
obstając przy swoim, upewniał mię, że choć zapłacę
co do grosza tyle, ile właściciel żąda, zawsze to
będzie tanio. Ja też zupełnie podzielałam jego
zdanie, owszem, zdawało mi się, że to prawie za
darmo i gdyby tylko o mnie chodziło, nie wahałabym
się ani chwili z dobiciem targu. Ponieważ jednak
należność miała być zapłacona z funduszów Zakonu,
uważałam sobie za obowiązek starać się o uzyskanie
ceny jak najniższej. Było to w wigilię św. Józefa,
jeszcze przed Mszą świętą; uprosiłam ich więc, by
po Mszy do mnie wrócili, dla ukończenia sprawy.
36. Doktor, człowiek rozumny i bystry, nalegał
o pośpiech, dobrze to widząc, że gdyby rzecz się
przewlekła i stała się głośną, wypadłoby nam
zapłacić dużo drożej, albo może i samoż kupno już
by nie przyszło do skutku. Wziął więc od tego
kapłana słowo, że niezawodnie zaraz po Mszy znowu
do mnie się zgłosi. My tymczasem poszłyśmy na Mszę
świętą, polecając sprawę naszą Bogu, a Pan rzekł
do mnie: Troską o pieniądze dajesz się
wstrzymywać. Dał mi w ten sposób do
zrozumienia, że dom ten będzie dla nas odpowiedni
i że powinnyśmy go nabyć. Siostry już przedtem
gorąco prosiły świętego Józefa, by na dzień swój
święty dał im dom i święty nasz Ojciec wysłuchał
ich prośby, choć gdy ją zanosiły, nie było jeszcze
ani widoku, by tak prędko spełnić się mogła.
Wszystkie one nalegały na mnie o rychłe zawarcie
umowy i stało się zadość ich żądaniu. Doktor,
wracając do nas, we drzwiach spotkał notariusza,
jakby go Pan umyślnie dla nas na tę chwilę
przysłał. Zaraz go zabrał z sobą i do nas
wprowadził, oznajmując mi, że trzeba kończyć bez
straty czasu. Sprowadził świadków i zamknął drzwi
od sali, bojąc się, by nas kto obcy nie
podsłuchał. I tak, dzięki niestrudzonej i rozumnej
gorliwości tego zacnego przyjaciela, w wigilię św.
Józefa, jak mówiłam, akt sprzedaży i kupna naszego
domu spisany i podpisany został według wszelkich
wymagań prawa.
37. Na mieście, skoro wieść o tym się rozeszła,
wielkie powstało zdziwienie, że dom ten dostał się
nam tak tanio. Zjawili się ochotnicy do kupienia
go; mówiono głośno, że pełnomocnik zmarnował
mienie właściciela, że trzeba zerwać kontrakt, że
stało się jawne oszustwo. Niemało dobry nasz
kapłan miał do zniesienia z tego powodu.
Doniesiono zaraz o tym, co zaszło, właścicielom,
to jest temu panu możnemu - o którym mówiłam - i
jego żonie, również ze znacznego rodu pochodzącej.
Jednak oboje ci państwo nie tylko nie chcieli
podnosić żadnego zarzutu przeciw umowie z nami
zawartej, ale raczej ucieszyli się bardzo, że dom
ich zamieni się w klasztor i bez żadnych
trudności, które zresztą nic by już nie pomogły,
zgodzili się na wszystko. Zaraz nazajutrz
nastąpiła wymiana kontraktów; złożyliśmy trzecią
część należności z niejaką jeszcze nad umowę
nadwyżką, czym choć byłyśmy nieco poszkodowane,
wszakże dla miłości tego poczciwego kapłana, który
nas o to prosił, przystałyśmy na to jego żądanie.
38. Może to się komu wyda niewłaściwe, że tak
szeroko i z takimi szczegółami rozwodzę się nad
kupnem tego domu. Ale wszystkim, prawdziwie rzec
mogę, którzy na tę sprawę z bliska patrzyli, cały
jej przebieg wydawał się jakby cudowny: i ta
dziwnie niska cena, i to dziwniejsze jeszcze
zaślepienie tylu różnych osób zakonnych, które
wszystkie ten dom oglądały i żadna go dla
zgromadzenia swego wziąć nie chciała, i samychże
mieszkańców miasta Burgos, którzy nigdy przedtem
na ten budynek, jak gdyby go nie było, uwagi nie
zwracali. Aż dopiero teraz ze zdziwieniem
spostrzegli, jaki to dobry i wygodny dom, i
wytykali niebaczność i nierozum tym, którzy go
łatwo dostać mogli, a nie chcieli. Było między
nimi jedno zgromadzenie żeńskie, szukające
schronienia dla siebie, i drugie dwa (jedno tylko
co założone, drugie przybyłe z dalszych stron,
skutkiem pożaru, w którym klasztor jego był
spłonął), i jakaś pani bogata, która, chcąc
założyć klasztor, na krótko przed nami ten dom
oglądała i nie znalazła go odpowiednim. Wszyscy
oni teraz bardzo nieuwagi swojej żałują.
39. Wrzawa niesłychana, jaką to kupno nasze
sprawiło w całym mieście, pokazała nam jasno, jak
wielką miał słuszność zacny nasz doktor Aguiar, że
tak nastawał o to, by rzecz się zrobiła potajemnie
a prędko. Jemu, po Bogu, prawdziwie rzec mogę, dom
nasz zawdzięczamy. Umysł dojrzały i poważny wielką
jest pomocą do wszystkiego, doktor nasz posiadał
go w wysokim stopniu, więc przy serdecznej, jaką
mu Bóg dał dla nas życzliwości, szczęśliwie za
łaską Jego dokonał tej sprawy. Potem jeszcze
przeszło miesiąc trudził się dla nas, pomagając
nam w urządzeniu domu i podając myśli i wskazówki,
aby wszystko zrobiło się dobrze i tanio. Widocznie
Pan zachowywał ten dom dla siebie, abyśmy Go w nim
chwaliły, tak przedziwnie położenie i cały jego
rozkład, jakby umyślnie dla nas przygotowany,
odpowiadał wszelkim potrzebom naszym. Gdym go w
tak krótkim czasie ujrzała gotowym na nasze
przyjęcie, prawdziwie zdawało mi się, że to sen.
Zaiste, sowicie Pan wynagrodził nam za to, cośmy
przecierpiały, dając nam klasztor z takim ogrodem,
z taką obfitością wody i z takim pięknym widokiem,
że prawdziwie rozkosz w nim mieszkać. Niech Mu
będzie chwała i dziękczynienie na wieki, amen.
40. Arcybiskup, uwiadomiony o wszystkim,
ucieszył się bardzo, że nam się tak szczęśliwie
powiodło, przypisując pomyślny ten skutek swojemu
względem nas uporowi, w czym miał wielką
słuszność. Napisałam do niego, wyrażając mu radość
moją, iżem zdołała go zadowolić i zapewniając go,
że postaram się jak najspieszniej doprowadzić dom
nasz do porządku, dla otrzymania już wreszcie od
niego łaski upragnionej. Ale i bez tego pilno mi
było przenieść się, zwłaszcza gdy mię ostrzeżono,
że do czasu spisania jakichś tam dokumentów chcą
nas jeszcze w dawnym mieszkaniu zatrzymać. Choć
więc lokator, zajmujący ten dom, jeszcze nie
ustąpił i nieco jeszcze czasu upłynęło, nim
zdołałyśmy go skłonić do usunięcia się, my jednak
nie czekając przeniosłyśmy się, zajmując
tymczasowo jedną część domu, dla nas opróżnioną.
Arcybiskup, jak mi zaraz doniesiono, mocno był
nierad z tego mego pośpiechu. Postarałam się, jak
mogłam, uspokoić go, i udobruchał się, bo dobre ma
serce i, choć łatwo zagniewa się, gniew jego
prędko przemija. Potem znowu gniewał się, gdy mu
doniesiono, że urządziłyśmy sobie kratę i koło;
zdawało mu się, że to postępek samowolny, jakobym
chciała usadowić się, nie czekając upoważnienia od
niego. Napisałam znowu, tłumacząc mu, że wcale nie
miałam tego zamiaru, o który mię posądza, że kratę
i koło urządziłam, bo żaden klasztor żeński bez
nich być nie może; ale że zresztą krzyża nawet nad
domem umieścić nie śmiałam, aby się nie zdawało,
że chcę działać własną powagą, bez niego, i tak
było istotnie. Mimo wszelką życzliwość, jaką nam
okazywał, z wydaniem jednak pożądanego od tak
dawna pozwolenia wciąż jeszcze się ociągał, i nie
było sposobu wydobyć go od niego.
41. Przyjechał wreszcie zwiedzić nasz dom,
który bardzo mu się spodobał, okazał nam wiele
łaskawości, ale pozwolenia nie dał. Zrobił nam
tylko nieco większą nadzieję, że je otrzymamy, jak
tylko załatwią się nie wiem jakie jeszcze układy z
Cataliną de Tolosa i odpowiednie dokumenty zostaną
spisane. Wielka była obawa, by go w końcu całkiem
nie odmówił. Na szczęście doktor Manso, drugi on,
o którym mówiłam wyżej, przyjaciel O. Prowincjała,
nie wypuszczał nas z swej opieki i korzystając ze
swojej z nim zażyłości, przy każdej sposobności
przypominał mu naszą prośbę i nalegał nań, aby jej
wreszcie zadośćuczynił. Bardzo go to bolało, że i
tu znowu zmuszone byłyśmy szukać Mszy świętej na
mieście. Choć bowiem była w domu kaplica, w której
dla uprzednich właścicieli sprawowała się
Najświętsza Ofiara, i która nigdy do innego użytku
nie służyła, nam jednak za nic nie chciał
pozwolić, byśmy w niej miały Mszę świętą, i tak
musiałyśmy co niedzielę i święto chodzić na
nabożeństwo do kościoła. Szczęściem, że
przynajmniej miałyśmy go blisko. Taki stan rzeczy
trwał bez zmiany od dnia naszego przeniesienia się
do tego domu, aż do chwili ostatecznego w nim
dokonania fundacji, to jest mniej więcej cały
miesiąc. Wszyscy teologowie zgadzali się na to, że
nie ma żadnej racji, aby Msza święta nie mogła się
odprawiać w tej kaplicy, jak odprawiała się
przedtem i Arcybiskup, sam wielki teolog, tak samo
to uznawał jak i inni. Snadź więc odmowa jego nie
miała innej przyczyny, jeno tę, że Pan chciał,
byśmy cierpiały. Co do mnie, dość łatwo znosiłam
tę próbę; ale między siostrami była jedna, którą
ta konieczność wystawiania się na widok publiczny
tak głęboko przejmowała, że wychodząc na ulicę,
cała się trzęsła ze wzruszenia.
42. Dopełnienie wymaganych formalności niemało
nas biedy kosztowało; raz zgadzano się przyjąć od
nas porękę, drugi raz znowu żądano gotowych
pieniędzy i wiele innych robiono nam trudności.
Nie tyle temu był winien Arcybiskup, ile raczej
jego oficjał; ten jawną i zawziętą toczył z nami
wojnę i gdyby go Pan nie sprowadził w porę z tej
drogi i nie skierował na lepszą, sprawa nasza
nigdy pewnie nie byłaby doszła do końca. O, ileż w
tych przejściach wycierpiała Catalina de Tolosa!
Niepodobna tego i wypowiedzieć. Ale wszystko to
znosiła z taką cierpliwością, że się nad nią
zdumiewałam, a przy tym wciąż z niestrudzoną
troskliwością pamiętała o nas i naszych
potrzebach. Dała nam zupełną wyprawę na urządzenie
się w domu, łóżka i sprzęty, i wszelkie inne
rzeczy potrzebne. Dom jej zamożny sowicie był w to
wszystko zaopatrzony, ale hojność, z jaką nam tych
rzeczy dostarczała, jawnie świadczyła o jej dla
nas poświęceniu, iż wolałaby raczej, by u niej
czego zabrakło, niż gdybyśmy miały w czymkolwiek
cierpieć niedostatek. Niejedną miałyśmy fundatorkę
i niejedna na założenie nam klasztoru dużo więcej
wydała pieniędzy; ale takiej, która by poniosła
choćby dziesiątą część tych przykrości i utrapień,
jakie dla nas wycierpiała, nie było żadnej. Gdyby
nie to, że miała dzieci, na które musiała się
oglądać, cały swój majątek byłaby nam oddała, a
tak gorąco pragnęła szczęśliwego dokonania tej
naszej fundacji, że wszelkie jej w tym celu i
ofiary, i trudy wydawały się jej jakby niczym.
43. Widząc, że temu zwlekaniu nie ma końca,
napisałam do Biskupa Palencji, prosząc go, by
znowu wstawił się za nami do Arcybiskupa. Biskup
był mocno rozżalony na niego, całe jego
postępowanie z nami za osobistą sobie poczytując
obrazę. Przeciwnie Arcybiskup, ku wielkiemu
naszemu zdziwieniu, nigdy najmniejszym znakiem nie
okazał, by poczuwał się do tego, że nam czyni
krzywdę. Prosiłam go więc, by jeszcze raz napisał
do niego, przedstawiając mu, że kiedy już mamy dom
i spełniłyśmy wszystko, czego żądał, jemu też
należałoby już dotrzymać tego, co obiecał. Wskutek
tej prośby mojej przysłał mi do niego list
otwarty, ale pisany w formie tak stanowczej, że
oddanie jego byłoby zepsuło całą sprawę. Jakoż i
doktor Manso, u którego się spowiadałam i którego
zdania we wszystkim zasięgałam, nie radził mi go
oddawać; bo choć w wyrazach owszem bardzo
umiarkowanych nic nie było ubliżającego, w treści
swojej jednak list ten wypowiadał pewne prawdy,
którymi Arcybiskup, taki już mając charakter,
łatwo mógł się obrazić. Już i bez tego rozżalony
był na niego za niektóre uwagi, jakie mu tenże
przysłał, choć do tego czasu w najlepszej z sobą
żyli przyjaźni. Winę tego poróżnienia mnie
przypisywał i w tej myśli powiedział mi kiedyś, że
jak przez Mękę Pana naszego przyjaciółmi się stali
ci, którzy przedtem byli sobie nieprzyjaciółmi,
tak przeciwnie przeze mnie dawna przyjaźń jego
zamieniła się w nieprzyjaźń. Na to odpowiedziałam
mu tylko, że może się z tego przekonać, jaka ja
jestem. Zdaje mi się jednak, że wszelkiego z mojej
strony dokładałam starania, aby poróżnieniu między
nimi zapobiec.
44. W tym też celu na nowo udałam się do
Biskupa z błagalną prośbą, popierając ją wszelkimi
racjami, na jakie zdobyć się mogłam, i stawiając
mu przed oczy, że chodzi tu o chwałę Bożą, aby
drugi, jak najprzyjaźniejszy list napisał. Spełnił
prośbę moją, choć nie bez wielkiej trudności; ale
mając przede wszystkim na względzie chwałę Bożą i
chcąc mnie dogodzić, jak to niezmiennie przez całe
życie swoje czynił, przezwyciężył siebie i napisał
tak, jak prosiłam, oznajmiając mi jednak przy tym,
że wszystko, cokolwiek dla Zakonu naszego uczynił,
nie tyle go kosztowało, ile napisanie tego listu.
Bądź co bądź list ten trafił wreszcie do jego
serca, a doktor Manso dokonał reszty, popierając
go życzliwymi dla nas uwagami i usilnymi
przedstawieniami swymi. Tak więc dał na koniec
pozwolenie i posłał z nim do nas zacnego Hernanda
de Matanza, który je nam przyniósł z niemałą
radością. Właśnie tego dnia siostry więcej niż
kiedy bądź były zgnębione i kochana nasza Catalina
de Tolosa tak już upadała na duchu, że nie
wiedziałam, jak ją pocieszyć. Ja sama też, choć
cały ten czas nie zachwiałam się w mojej ufności,
ostatniej nocy zaczynałam tracić nadzieję. Tak to
snadź Pan chciał nas przygotować do radości, którą
miał niebawem nam zesłać, dopuszczając na nas na
chwilę przedtem cięższe strapienie. Niech będzie
pochwalone i błogosławione Imię Jego na wieki
wieczne amen.
45. Doktorowi Manso dał upoważnienie do
odprawienia u nas nazajutrz Mszy świętej i
wprowadzenia Najświętszego Sakramentu. On więc
pierwszy w kaplicy naszej spełnił Najświętszą
Ofiarę. Po nim, z wielką uroczystością i z
udziałem muzykantów, którzy nie wzywani sami się
zgłosili, odprawił sumę O. Przeor z konwentu Św.
Pawła (z Zakonu Dominikańskiego, któremu to
Zakonowi równie jak i Towarzystwu Jezusowemu,
bardzo wiele zawdzięczamy)...
Wszyscy przyjaciele nasi byli rozradowani,
cieszyło się z nimi, rzec można, prawie całe
miasto, bo powszechnie nas żałowano, widząc nas w
takiej poniewierce, i ostro przymawiano
Arcybiskupowi za jego z nami postępowanie tak, iż
nieraz to, co przy mnie na niego wygadywano,
więcej mię bolało, niż to, co sama cierpiałam.
Radość niezmierna dobrej naszej Cataliny de Tolosa
i wszystkich sióstr prawdziwym była dla mnie
zbudowaniem. "Panie, wołałam, czegóż więcej pragną
te służebnice Twoje, jeno tego, by mogły Tobie
służyć i być, i pozostać więźniami dla miłości
Twojej w tym świętym zamknięciu, którego już nigdy
nie opuszczą?"
46. Nikt nie zrozumie, kto sam tego nie
doświadczył, jak wielkie jest nasze
uszczęśliwienie, gdy za dokonaniem takiej fundacji
ujrzymy się wreszcie za klauzurą, za którą nie
może mieć wstępu żadna osoba świecka. Jakkolwiek
miłujemy wszystkich, którzy żyją w świecie, nigdy
jednak towarzystwo ich nie zdoła nam zastąpić tej
wielkiej pociechy, jaką nam daje samotność. Jako
ryba pojmana w sieci i wyciągnięta z wody żyć nie
chce, chyba że puszczą ją na powrót do wody, tak
jest, rzec mogę, i z duszą powołaną do tego, by
żyła zanurzona w zdrojach Oblubieńca swego. Zarzuć
na nią sieci, wyciągnij ją z tej toni Bożej i każ
jej patrzeć na rzeczy tego świata, a zobaczysz, że
życie prawdziwe już dla niej nie jest życiem,
dopóki jej nie będzie dano wrócić do swego
żywiołu. O tym się przekonywam na każdy dzień,
patrząc na wszystkie, ile ich jest, nasze siostry,
o tym mię przekonywa i własne doświadczenie. Która
by zaś czuła w sobie tęsknotę do wychodzenia
między ludzi świeckich albo do częstych z nimi
rozmów, taka słusznie się bać o siebie powinna;
snadź nie zakosztowała nigdy owej wody żywej, o
której Pan mówił w swej boskiej rozmowie z
Samarytanką. Snadź ukrył się przed nią Oblubieniec
i sprawiedliwie, skoro jej mało tego, że wolno jej
się cieszyć Jego towarzystwem. Ja przynajmniej
boję się o taką duszę i dwojaki do tego widzę
powód: albo ona obrała sobie ten stan nie dla
czystej jedynie Jego miłości, albo też, obrawszy
go sobie, nie zrozumie tej wielkiej łaski, jaką
Pan jej uczynił, iż raczył ją wybrać dla siebie i
uchronił ją od poddaństwa pod władzą męża, pod
którą niejedną czeka utrata zdrowia i życia, a
dałby Bóg, by nie utrata i duszy.
47. O prawdziwy Człowiecze i prawdziwy Boże,
Oblubieńcze mój! Czy mała to łaska i czy godzi się
ją lekceważyć? Chwalmy Go, siostry moje, iż nam tę
łaskę uczynił. Bezustannie wysławiajmy tego
wielkiego Pana i Króla, iż za trochę cierpienia i
trudu, który nam osładza tysiącem pociech, a który
skończy się jutro, zgotował nam królestwo, które
się nigdy nie skończy. Niechaj będzie
błogosławiony na wieki, amen, amen.
48. W kilka dni po założeniu naszego domu,
naradziwszy się z O.Prowincjałem, przyszliśmy, on
i ja, do wniosku, że fundusz darowany przez
Catalinę de Tolosa, czyli dochód roczny na
utrzymanie tego klasztoru, przedstawia pewne
niedogodności, że może dać powód do jakiego
procesu i tym samym sprowadzić na nią jakie
nieprzyjemności. Uznaliśmy zatem, że lepiej nam
zdać się z ufnością na Opatrzność Boską, niżby ona
miała z naszego powodu doznawać przykrości. W tej
myśli, nie mówiąc już o innych jeszcze względach,
które nas do tego skłaniały, na ogólnym
zgromadzeniu wszystkich sióstr i z upoważnienia
Ojca Prowincjała, zrzekłyśmy się przed notariuszem
dochodu, przez nią nam darowanego i wszystkie
dokumenty jej zwróciłyśmy. Odbyło się to w
największym sekrecie, aby Arcybiskup nie
dowiedział się o tym naszym kroku i nie wziął go
nam za złe, choć w rzeczy samej krok ten dla nas
tylko i dla tego domu był uciążliwy. O klasztor, o
którym wiadomo, że żadnych nie ma dochodów i
utrzymuje się tylko z jałmużny, nie ma co się
obawiać, bo każdy go wspomoże. - Gdy jednak jest o
nim powszechne mniemanie, że ma dostateczne
uposażenie, choć w istocie go nie ma, jak to było
z tym naszym, taki klasztor łatwo może być
narażony na głód. Naszemu właśnie, jak mogło się
zdawać, groziło to niebezpieczeństwo, na razie
przynajmniej, bo na przyszłość Catalina de Tolosa
obmyśliła już dla niego sposób, aby po jej śmierci
miał zapewnione utrzymanie. Dwie jej córki, które
w tym roku miały złożyć profesję w klasztorze
naszym w Palencji, zrzekły się majętności swoich
na rzecz matki. Otóż ona unieważniła to zrzeczenie
się na jej imię i dała je przepisać na rzecz tego
domu naszego w Burgos. Prócz tego, trzecia jej
córka, która postanowiła wstąpić do nas tutaj,
zapisała klasztorowi część przypadającą na nią po
ojcu i po matce; dwa te zapisy razem stanowiły
sumę, równającą się dochodowi wyznaczonemu nam
pierwotnie. W tym tylko trudność, że klasztor nie
może zaraz wejść w ich używalność. Mimo to jednak
miałam zawsze i mam tę ufność, że siostry nie będą
tu cierpiały niedostatku. Jak innym klasztorom,
założonym bez stałych dochodów. Pan zsyła jałmużny
potrzebne, tak i tu wzbudzi serca litościwe, które
domowi temu przyjdą w pomoc, albo też innym jakim
sposobem potrzebom jego zaradzi. Nie przeczę
wszakże, że wyjątkowe to położenie jego, bo żadna
jeszcze z fundacji naszych nie powstawała w takich
jak ta warunkach, nasuwało mi niekiedy pewne o
dalszy byt jego obawy. W takich chwilach uciekałam
się do Pana z błagalną modlitwą, aby jako sam
chciał założenia tego klasztoru, tak też sam
raczył zrządzić, co potrzeba, aby dzieło Jego
istnieć mogło i nie cierpiało niedostatku rzeczy
do utrzymania jego niezbędnych. Z tego też powodu
zwlekałam z wyjazdem, nie chcąc nowego domu tego
opuścić, pókiby się nie nadarzyła jaka aspirantka
z posagiem.
49. Aż pewnego dnia, gdy po Komunii znowu byłam
zajęta tymi myślami. Pan rzekł do mnie: Czemu
się smucisz? Już wszystko załatwione, możesz
spokojnie odjechać, dając mi do zrozumienia,
że siostry będą miały z czego żyć i że nie
zabraknie im rzeczy potrzebnych. Słowa te tak mię
uspokoiły, że gdybym widziała gotowe dla sióstr i
zapewnione najobfitsze dochody, nie opuszczałabym
ich z większym o utrzymanie ich spokojem. Zaraz
też zabrałam się do odjazdu, bo w tym domu zdawało
mi się, że już nie mam co robić, że tylko wczasu i
rozkoszy używam, bo było mi tam bardzo dobrze, gdy
przeciwnie w innych klasztorach, choć mię tam
czekało więcej pracy i trudu, obecność moja mogła
się jeszcze na co przydać.
Arcybiskup Burgos i Biskup Palencji od tego
czasu pozostali serdecznymi przyjaciółmi. Dla nas
też Arcybiskup stale odtąd okazywał się bardzo
łaskawy. Sam osobiście dał habit córce Cataliny de
Tolosa i drugiej siostrze, która wraz z nią do
tego klasztoru naszego wstąpiła. Znalazło się
także kilka osób miłosiernych, które dotąd hojnie
ubóstwo nasze wspierają. Z pewnością i nadal Pan
nie dopuści, by oblubienice Jego głód cierpiały,
jeśli jeno one wiernie Mu służyć będą, jak to jest
ich obowiązkiem. Niechaj On raczy użyczyć im łaski
ku temu wedle wielkiego miłosierdzia swego i
nieskończonej swojej
dobroci. |