Księga fundacji Św.
Teresa od Jezusa (Teresa de Cepeda y Ahumada)
Rozdział 28
Fundacja klasztoru w Villanueva de la
Jara.
1. Po założeniu klasztoru sewilskiego, fundacje
dalsze przerwały się na przeszło cztery lata.
Przyczyną tej przerwy były wielkie prześladowania,
jakie nagle i niespodziewanie spadły na Karmelitów
i Karmelitanki wznowionej Reguły pierwotnej. Były
już i przedtem różne na nas napaści, ale żadna się
nie srożyła z taką zapamiętałością, jak ta
ostatnia; groziła ona zupełną zagładą naszego
dzieła. Jasno się tu okazała i zaciekła złość
czarta na te święte początki naszego Zakonu i
miłościwa nad nim opieka Pana, który go jako
sprawę swoją od grożącego mu zniszczenia ocalił.
Srogo ucierpieli Karmelici Bosi, szczególnie
przełożeni klasztorów, skutkiem ciężkich oskarżeń,
jakie podnieśli przeciw nim Ojcowie Trzewiczkowi.
2. Przeciwnicy niesłusznymi przedstawieniami
swymi tak umieli uprzedzić do nich naszego
Przewielebnego Ojca Generała, iż ten, choć to był
mąż bardzo świątobliwy i sam dał pozwolenie na
wszystkie te fundacje (z wyjątkiem jednej tylko
fundacji Św. Józefa w Awili, która była pierwsza i
na którą miałyśmy pozwolenie od samego Papieża),
teraz jednak całą powagą władzy swojej wystąpił
przeciw Karmelitom Bosym, chcąc położyć tamę
dalszemu ich rozszerzaniu się; dla klasztorów
sióstr naszych zawsze jednak pozostawał życzliwy.
Do mnie tylko, ponieważ popierałam braci i w
zakładaniu klasztorów im pomagałam, umieli go
zniechęcić. Było to dla mnie cierpienie
najdotkliwsze, jakie miałam w ciągu tych fundacji,
a wycierpiałam ich wiele. Zaniechać dalszego
współdziałania w szerzeniu rozpoczętej sprawy, w
której jasno widziałam i większą chwałę Bożą, i
wzrost naszego Zakonu, żadną miarą nie mogłam. Nie
zgadzali się na to również mężowie głęboko uczeni
i wielcy teologowie, u których się spowiadałam i
których rady zasięgałam. Działać zaś wbrew woli
zwierzchnika mego, było to dla mnie śmiertelną
boleścią, nie tylko dlatego, że miałam obowiązek
go słuchać, ale i dlatego, że kochałam go
serdecznie, co i ze wszech miar mu się należało. Z
tym wszystkim jednak, jakkolwiek bym chciała być
mu powolna, w tym razie nie mogłam, bo miałyśmy
wizytatorów apostolskich, których bezwarunkowo
musiałam słuchać.
3. Umarł w tym czasie nuncjusz, człowiek
święty, wielki zwolennik wszelkiej sprawy dobrej,
a zatem i Braci Bosych ceniący. Następca jego,
snadź umyślnie zesłany od Boga, aby nas ćwiczył w
cierpliwości, daleki krewny Papieża, okazał im się
przeciwny. Nie wątpię, że jest on godnym sługą
Bożym, ale na samym wstępie bardzo stanowczo i
silnie stanął po stronie Trzewiczkowych i zupełną
dając wiarę nieprzychylnym ich na nas
doniesieniom, najmocniej był przekonany, że dobro
Kościoła wymaga stłumienia w samym zarodku
wszczętej przez nas sprawy przywrócenia Reguły
pierwotnej. Począł więc postępować z naszymi z
niesłychaną surowością, z góry potępiając i na
więzienie lub na wygnanie skazując każdego, kogo
posądzał o chęć sprzeciwiania się jego zamiarom i
rozporządzeniom.
4. Najsrożej skutkiem tego ucierpieli O. Antoni
od Jezusa, ten sam, który dał początek pierwszemu
klasztorowi Karmelitów Bosych, O. Hieronim
Gracián, którego poprzedni nuncjusz mianował
wizytatorem apostolskim Trzewiczkowych, a któremu
ten nowy szczególną niełaskę i niechęć okazywał, i
O. Mariano od św. Benedykta. O tych trzech ojcach
obszernie mówiłam wyżej w tych fundacjach i
wykazałam niepospolite ich zalety i wysokie
zasługi. Innych jeszcze spomiędzy
najpoważniejszych obłożył pokutami, choć mniej
surowymi; tamtym zaś trzem wyżej wymienionym, pod
zagrożeniem najcięższych kar zabronił bezwarunkowo
wszelkiego wdawania się w sprawy Zakonu.
5. Wszystko to widocznie stało się zrządzeniem
Opatrzności. Bóg dopuścił na nas to złe, aby
wyszło z niego większe dobro, to jest, aby się
jawnie okazały cnoty tych ojców, jak też w rzeczy
samej było. Wizytatorem klasztorów naszych męskich
i żeńskich ustanowił jednego z ojców Reguły
złagodzonej, z czego, gdyby rzeczy tak były u nas
stały, jak on sobie wyobrażał, ciężkie byłoby dla
nas wynikło uciemiężenie. Ale mieliśmy je i tak
nielekkie, jak to opowie zdolniejszy ode mnie i
lepiej, niżbym ja potrafiła, wszystko to opisze.
Ja tu pokrótce tylko o tych przejściach napomykam,
aby siostry, które po nas przyjdą, poznały stąd,
jak wielki mają obowiązek dążenia do coraz wyższej
doskonałości, mając już prostą i równą do niej
drogę, której utorowanie tyle kosztowało! Niektóre
u nas srogo ucierpiały od rzucanych na nie
ciężkich oskarżeń i oszczerstw, i daleko bardziej
nad nimi bolałam, niż nad tym, co sama miałam do
zniesienia. Własne moje cierpienia wielką raczej
były dla mnie pociechą. Mówiłam sobie, że ja sama
jestem przyczyną całej tej zawieruchy i że gdyby
mię jak Jonasza wrzucono do morza, ustałaby
nawałność.
6. Lecz dzięki niechaj będą i uwielbienie Bogu,
iż i tu, jak zawsze, okazał się obrońcą prawdy.
Przejścia nasze doszły do wiadomości katolickiego
króla naszego Filipa, który znając już rodzaj
życia i zakonną ścisłość Karmelitów Bosych, wziął
w ręce naszą obronę. Nie pozwolił, by Nuncjusz sam
jeden rozsądzał naszą sprawę, ale dodał mu do boku
czterech pomocników, mężów poważnych i
znamienitych, spomiędzy których trzech było
zakonników, aby za wspólnym ich sądem wyrok na nas
wypadł sprawiedliwy. Jednym z tych trzech był O.
Magister Pedro Fernandez, mąż bardzo świątobliwego
życia, głębokiej przy tym nauki i niepospolitego
rozumu. Był on poprzednio Komisarzem Apostolskim i
wizytatorem Karmelitów Trzewiczkowych w Kastylii,
i Karmelici Bosi też podlegali jego władzy. Dobrze
mu więc był wiadomy istotny stan rzeczy, jakie
życie wiedli jedni i drudzy; o to też jedynie nam
chodziło i tego jedynie pragnęliśmy, by wiedziano
o nas całą i czystą tylko prawdę. Skoro więc
dowiedziałam się, że król jego mianował, z góry
już byłam pewna, że sprawa nasza wygrana, jak się
też stało z łaski i miłosierdzia Bożego, za co
niech będą dzięki Panu.
Bo jakkolwiek wielu było biskupów i panów
możnych, którzy usiłowali oświecić Nuncjusza, jak
rzeczy istotnie się mają, daremne wszakże byłyby
wszystkie ich przedstawienia, gdyby nie spodobało
się Bogu użyć króla za narzędzie do wyświetlenia
prawdy.
7. My wszystkie, siostry, mamy święty obowiązek
ustawicznie w modlitwach naszych polecać Bogu
króla i tych wszystkich, którzy za przykładem jego
poparli sprawę Pańską i sprawę Najświętszej Panny,
Pani naszej. Mocno wam ten obowiązek do serca
kładę.
Same widzicie, jaka by, bez ich pomocy,
pozostała dla nas możność dalszych fundacji. My z
naszej strony nic innego uczynić nie mogłyśmy,
jeno że wszystkie bezprzestannie w modlitwie i w
pokucie błagałyśmy Boga, by dał wzrost
rozpoczętemu dziełu, jeśli ono ma być na Jego
chwałę.
8. W pierwszych początkach tego srogiego
prześladowania (które tak w krótkości opowiedziane
może wam się wydać małe, ale w istocie było bardzo
ciężkie i długich dla nas cierpień powodem), w
roku 1576, gdy wracając z fundacji w Sewilli,
zatrzymałam się w Toledo, zgłosił się do mnie
pewien duchowny z Villanueva de la Jara, z listem
od miejscowej zwierzchniej rady, wzywającym mię do
założenia u nich klasztoru naszej Reguły i
przyjęcia do niego dziewięciu panien, które na
kilka lat przedtem schroniły się do pobliskiej
pustelni Św. Anny, i mieszkały razem w małej
chacie, przyległej do tej pustelni. Wszystka
ludność miejscowa, patrząc na ich życie
świątobliwe i całkiem Bogu oddane, pragnęła
dopomóc im do tego, co było najgorętszym ich
pożądaniem, to jest do zamienienia swej pustelni w
klasztor regularny. Pisał do mnie także w tymże
przedmiocie Augustin de Ervias, proboszcz
miejscowy, mąż uczony i wysoko cnotliwy, za czym i
tę sprawę z wszystkich sił swoich popierał.
9. Mnie jednak zgodzenie się na wniesione do
mnie żądanie zdawało się rzeczą ze wszech miar
niepodobną, mianowicie z następujących czterech
powodów. Naprzód, odstraszała mię sama już znaczna
liczba aspirantek; obawiałam się, że nawykłym już
do swojego sposobu życia, bardzo trudno będzie
nałamać się do naszego. Po wtóre, nie posiadały
one prawie żadnych środków do utrzymania, a
jałmużn, z miejscowości liczącej mało co więcej
nad tysiąc mieszkańców, niepodobna było spodziewać
się obfitych; choć zaś rada miejska ofiarowała się
z gotowością ponoszenia kosztów utrzymania
klasztoru, nie zdawało mi się jednak, by obietnica
ta dawała stałą rękojmię na przyszłość. Po
trzecie, nie miały żadnego domu na pomieszczenie
klasztoru. Po czwarte, miejscowość leżała daleko
od wszystkich naszych domów. Przy tym, jakkolwiek
mię upewniano, że są to osoby bardzo cnotliwe,
wszakże nie znając ich z widzenia, nie mogłam
nabrać przekonania, czy posiadają one te
przymioty, jakich my wymagamy w naszych
klasztorach. Z tych wszystkich powodów gotowa
byłam dać stanowczą odmowę.
10. Przedtem jednak, mając niezmienny zwyczaj
nigdy nie przedsiębrać niczego według mego
własnego widzenia, nie zasięgnąwszy pierwej zdania
ludzi zaufania godnych, chciałam pomówić o tej
sprawie z moim spowiednikiem, którym był w Toledo
doktor Velazquez, kanonik katedralny i profesor
teologii na uniwersytecie, mąż bardzo uczony i
cnotliwy, obecnie wyniesiony na stolicę biskupią
Osma. Ten, przeczytawszy list i całą sprawę
zważywszy, poradził mi nie odmawiać, ale raczej
dać odpowiedź przychylną. Gdy bowiem Bóg, mówił,
tyle serc połączył we wspólnym dążeniu do jednego
celu, jest to znak, że chce mieć z nich swoją
chwałę. Uczyniłam więc według rady spowiednika,
nie objawiając ostatecznego zgodzenia się, ale i
nie odmawiając stanowczo. Upłynęło tak cztery
lata, aż do roku 1580. Ciągle przez ten czas na
mnie nalegano i przez różne osoby wpływano, bym
już przystąpiła do dzieła. Ja zawsze byłam zdania,
że nierozsądkiem byłoby podejmować rzecz podobną;
nigdy jednak, w odpowiedziach moich na te
nalegania nie mogłam się zdobyć na stanowczą
odmowę.
11. Tymczasem zrządzeniem Bożym tak się
zdarzyło, że O. Antoni od Jezusa, po rozpędzeniu
braci naszych, schronił się, na czas wygnania
swego, do klasztoru Najświętszej Panny Wspomożenia
Wiernych, odległego tylko o trzy mile od tegoż
miasteczka Villanueva, za czym często tam bywał
dla przepowiadania słowa Bożego. Podobnież i
przeor tego klasztoru, O. Gabriel od
Wniebowzięcia, mąż niepospolicie roztropny i
gorliwy sługa Boży, częstym w tym mieście był
gościem. Obaj przez doktora Erviasa, z którym się
przyjaźnili, poznali owe świątobliwe panny i
wielce się cnotliwym ich życiem budowali.
Podzielając zatem w zupełności życzliwe dla nich
usposobienie proboszcza i miejscowej ludności,
ujęli się za nimi jakby za sprawą własną i
pisywali do mnie, z wielką usilnością wstawiając
się za nimi. Co większa, w chwili gdy przebywałam
w klasztorze Św. Józefa w Malagónie, choć stamtąd
do Villanueva jest przeszło dwadzieścia i sześć
mil drogi, O. Przeor sam przyjechał do mnie, dla
ustnego w tej sprawie rozmówienia się ze mną.
Przedstawił mi, jako założenie tego klasztoru może
się dopełnić bez wielkich trudności, zwłaszcza że
skoro się założy, doktor Ervias wyznaczy mu,
uzyskawszy na to pozwolenie z Rzymu, trzysta
dukatów rocznego dochodu z swego probostwa.
12. Mnie ta obietnica wydała się rzeczą
niepewną; dochód ofiarowany, dodawszy do niego
własny, choć bardzo szczupły fundusik sióstr,
wystarczyłby zapewne na ich utrzymanie; ale to, że
miał być ustanowiony nie zaraz, jeno dopiero po
założeniu klasztoru, słuszną mogło wzbudzać obawę,
że tymczasem obietnica pójdzie w niepamięć albo
przez zaniedbanie pozostanie bez skutku. Te i inne
różne powody, w moim przekonaniu dostateczne,
podawałam O. Przeorowi dla przekonania go, że tej
fundacji podjąć się nie powinnam. Powiedziałam mu
w końcu, by dobrze się nad tym z O. Antonim
zastanowił. Ja, przedstawiwszy mu powody, zdaniem
moim przekonywające, dla których zgodzić się nie
chcę, zdaję całą sprawę na ich sumienie i
odpowiedzialność.
13. Na tym jednak nie poprzestając, zaraz po
odejściu przełożonego, przypuszczając, że on, w
pragnieniu tej fundacji, pewno bądzie nalegał o
nią na obecnego zwierzchnika naszego O. Magistra
Anioła Salazara, napisałam do tego ostatniego,
przedstawiając mu racje moje i błagając go, by
pozwolenia swego odmówił. On później odpisał mi,
że i tak nie byłby go dał, nie dowiedziawszy się
pierwej, czy ja na to się zgadzam.
14. Mniej więcej w półtora miesiąca potem, gdy
już sądziłam, że układy ostateczne zerwane, znowu
zgłosił się do mnie posłaniec z listem od rady
miejskiej i z formalnym tejże zobowiązaniem się do
zaopatrywania wszelkich potrzeb przyszłego
klasztoru. Był przy tym i list od doktora Erviasa,
stwierdzający i ponawiający poprzednią jego
obietnicę i listy od obu wielebnych ojców, mocniej
jeszcze niż przedtem nalegające o zgodę moją na tę
fundację. Ja jednak, nie mogąc się wyzbyć obawy,
by przyjęcie tylu naraz obcych sióstr nie
pociągnęło za sobą jakich niesnasek w
zgromadzeniu, albo, jak to nieraz się zdarza,
jawnego ze strony nowo przyjętych oporu przeciw
siostrom mającym się do nich udać dla wdrożenia
ich w nasz sposób życia, nie widząc przy tym w
dawanych mi gołosłownych, żadnym aktem urzędowym
nie popartych obietnicach, dostatecznej pewności,
zabezpieczającej stałe utrzymanie zamierzonej
fundacji, wciąż jeszcze się wahałam. Wielkie potem
z tego miałam zawstydzenie, gdy wreszcie poznałam,
że to moje wahanie się było sprawą złego ducha,
który, choć zwykle z łaski Pana nie brak mi
odwagi, taką wówczas na mnie rzucił małoduszność,
jak gdybym żadnej już nie miała ufności w Bogu. W
końcu przecie modlitwy onych dusz świętych
silniejszymi się okazały niż małoduszne moje
wątpliwości.
15. Pewnego dnia, po Komunii, polecałam tę
sprawę Bogu, jak to po wiele razy czyniłam,
błagając o oświecenie, bo wbrew wszelkim
uprzedzeniom skłaniała mię do przyzwolenia ta
obawa, że odmawiając mogę niejednej duszy stanąć
na przeszkodzie do wyższego uświęcenia siebie.
(Zawsze tego bowiem pragnę, bym mogła w jakiej
bądź mierze przyczynić się do rozszerzenia chwały
Pańskiej i choć o jedną duszę pomnożyć liczbę Jego
sług). Onego więc dnia po Komunii Pan, surowo mię
strofując, przypomniał mi, jakimi to skarbami
dokonało się to, czego dotąd dokonałam, bym się
zatem nie wahała już przystać na założenie tego
domu, bo będzie z niego wielkie pomnożenie Jego
służby i pożytek dusz.
16. Taka jest potęga słowa Bożego, iż nie tylko
głosem swoim przenika do duszy, ale i umysł
oświeca, aby poznał prawdę, i wolę pobudza do
ochotnego jej spełnienia. Tak stało się i ze mną
po tych słowach Pana. Z rozkoszą gotowa byłam
podjąć tę fundację, wyrzucając sobie, że tak długo
z nią się ociągałam i tak upornie powodowałam się
rozumem i względami ludzkimi, po tylu
przewyższających wszelki rozum ludzki cudach,
jakie boska wielmożność Pana w oczach moich
zdziałała na wzbudzenie i wzrost tego świętego
Zakonu.
17. Postanowiwszy już podjąć się tej fundacji,
z różnych, jakie mi się nastręczały powodów,
uznałam, że sama powinnam odwieźć siostry, które
miały osiąść w nowym klasztorze, jakkolwiek ciało
bardzo się tego lękało, bo przyjechałam do
Malagónu w bardzo złym stanie zdrowia i mocno
byłam cierpiąca. Mając jednak na względzie tylko
chwałę Bożą, napisałam do przełożonego prosząc, by
mi wskazał, co uzna za najlepsze, na co on, przy
upoważnieniu do tej nowej fundacji, przysłał mi
rozkaz, bym sama zjechała na miejsce i siostry
zabrała z sobą. Wybór tych sióstr nie był łatwy i
niemałej mi troski przyczynił, z uwagi, że miały
żyć wspólnie z tamtymi, jeszcze obcymi. Po gorącym
poleceniu Panu tej sprawy, wybrałam wreszcie dwie
z klasztoru Św. Józefa w Toledo, z tych jedną na
przeoryszę, i inne dwie z klasztoru malagońskiego,
z których jedną przeznaczałam na podprzeoryszę.
Wybór, dzięki żarliwym modlitwom, okazał się
bardzo szczęśliwy. Uważałam to sobie za dowód
szczególnej nad nami łaskawości Bożej. Trudność tu
bowiem była o wiele większa niż przy innych
fundacjach, gdy siostry nasze same bez obcych
żywiołów zaczynają; wtedy wszystko od razu łatwo i
dobrze się składa.
18. Przyjechali po nas O. Antoni od Jezusa i O.
Gabriel od Wniebowzięcia, przywożąc nam wszelkie
od miasta zapewnienia. Wyruszyliśmy więc z
Malagónu w sobotę przed Wielkim Postem, 13 lutego
1580 r. Spodobało się Bogu dać nam na drogę
najpiękniejszą pogodę, a mnie zdrowie tak
doskonałe, jak gdybym nigdy nie chorowała. Sama
się zdumiewałam nad taką nagłą zmianą i nową stąd
brałam sobie naukę, jak wiele na tym zależy, byśmy
nigdy nie zważali na żadną słabość zdrowia, ani
żadnym nie zrażali się przeciwieństwem, gdy chodzi
o spełnienie jasno poznanej woli Boga. On bowiem
mocen jest słabych uczynić silnymi i chorych
zdrowymi; a gdyby tego nie uczynił i cierpienia
nie odjął, znak to, że z samegoż cierpienia będzie
większy dla duszy naszej pożytek. A więc, skoro
nam objawi wolę swoją, idźmy za nią, patrząc tylko
na cześć i służbę Jego, a o samych sobie
zapominając. Bo i na cóż nam dane jest życie i
zdrowie, jeśli nie na to, byśmy je strawić mogły
na służbie tak wielkiego Króla i Pana? Tą drogą
idąc, wierzajcie siostry, nigdy nie doznacie
szkody, nigdy was nic złego nie spotka.
19. Ja za dawnych lat moich, tak będąc
niecnotliwą i słabą, nieraz, wyznaję, poddawałam
się wątpliwościom i strachom; ale odkąd Pan mię
odział w ten habit Karmelitanki Bosej i już na
kilka lat przedtem, nie pamiętam takiego
zdarzenia, by mi ten Boski Mistrz nasz, z samego
tylko miłosierdzia swego, nie użyczył łaski
zwyciężenia tych pokus i rzucenia się całą
istnością moją ku temu, w czym uznam większą
chwałę Bożą, choćby to była rzecz najtrudniejsza.
Wiem dobrze i jasno to rozumiem, że własne moje w
tych rzeczach działanie było prawie niczym; ale
Bóg niczego więcej od nas nie żąda, prócz takiej
ochotnej na Jego wolę gotowości, a gdy ją w nas
znajdzie, sam potem zdziała wszystko mocą swoją. -
Niech będzie uwielbiony i błogosławiony na wieki,
amen.
20. Mając po drodze klasztor Najświętszej Panny
Wspomożenia Wiernych, zatrzymaliśmy się w nim dla
zawiadomienia o przybyciu naszym tych, którzy
czekali nas w Villanueva, o trzy mile tylko od
tego klasztoru odległym. Tak było ułożone przez
obu ojców, którzy nas przeprowadzili i słusznie im
się należało ode mnie zupełne w tym wszystkim
posłuszeństwo. Klasztor ten leży w pustym i
rozkosznie samotnym ustroniu. Gdyśmy się zbliżali,
zakonnicy w pięknym orszaku wyszli na spotkanie
swego Przeora. Widok tych pobożnych braci,
postępujących boso, w ubogich z grubej sierści
swoich płaszczach, głębokim był dla nas wszystkich
zbudowaniem. Mnie on szczególnie do głębi serca
rozrzewnił, czułam siebie jakby przeniesioną w
błogosławione czasy pierwszych świętych Ojców
naszego Zakonu. Zdawało mi się, że widzę w nich
tyleż białych i wonnych kwiatów, zasadzonych w tym
cichym ustroniu i takimi też, sądzę, są oni w
oczach Boga, któremu z takim prawdziwym oddaniem
siebie i z całą żarliwością służą. Wprowadzili nas
do kościoła, śpiewając poważnym i stłumionym
głosem Te Deum; sam ten ich śpiew świadczył
o wewnętrznym ich umartwieniu. Wchodzi się do tego
kościoła gankiem podziemnym, jakby do pieczary, co
nam przypominało grotę Ojca naszego Eliasza.
Takiej tam doznałam wewnętrznej radości, że ona
jedna wynagrodziłaby mi sowicie trudy choćby i
dłuższej podróży, lubo z drugiej strony żal
głęboki ściskał mi serce, że już nie zastałam przy
życiu Świętej, przez którą Pan ten dom założył, a
którą gorąco pragnęłam jeszcze ujrzeć, ale tego
szczęścia nie byłam godna.
21. Sądzę, że nie będzie to od rzeczy wspomnieć
tu nieco obszerniej o jej życiu i dla uwielbienia
dziwnych dróg, jakimi Pan raczył przywieść ją do
założenia tego klasztoru, który, jak mi mówiono,
tak wielki bardzo wielu duszom w całej tej okolicy
przyniósł pożytek, i dla naszej, siostry moje,
nauki, abyśmy patrząc na przykład jej życia
pokutnego poznały, jak daleko za nią w tyle
pozostajemy, i nową z niego brały sobie pobudkę do
coraz usilniejszej gorliwości w służbie Pana. Nie
ma zaiste powodu, byśmy się jej dawały wyprzedzić
w zaparciu samych siebie, tym bardziej, że nie
jesteśmy z tak wysokiego rodu ani tak wykwintnie
wychowane, jak ona. Catalina de Cardona pochodziła
z rodu książąt tego nazwiska. Wiem wprawdzie, że
wysokie urodzenie nie jest żadną zasługą przed
Bogiem, ale wspominam tu o nim dla zaznaczenia,
jaki blask światowej okazałości i przepychu
otaczał początki jej życia, później tak pokornego
i umartwionego. Pisując do mnie dość często, pod
pierwszym tylko i drugim listem położyła książęce
nazwisko swoje, potem już stale podpisywała się:
"Grzesznica".
22. Życie jej i pierwsze jego początki, gdy
jeszcze nie otrzymała tylu nadzwyczajnych łask od
Pana i późniejsze jej sprawy, o których jest dużo
do powiedzenia, opisze kto inny. Ponieważ jednak
opis ten może nie dojść rąk waszych, więc opowiem
tu niektóre o niej szczegóły, podane mi przez
osoby wiarogodne, które ją znały i z nią obcowały.
23. Już w pierwszej młodości, choć żyła jeszcze
wśród wielkich pań i panów dworu książęcego, dbała
pilnie o swoją duszę i różne zadawała sobie
umartwienia. Czuła w sobie gorącą żądzę, z każdym
dniem rosnącą, schronienia się na jakie miejsce
samotne, kędy by bez przeszkody mogła cieszyć się
rozmową z Bogiem i oddawać się pokucie.
Spowiednicy jednak, których się radziła, nie
chcieli jej na to pozwolić. Zapewne myśl taka
wydawała im się szaleństwem, i nie dziwię się
temu, bo tak dzisiaj świat zrobił się roztropny,
że poszły w zapomnienie one wielkie łaski, jakich
Bóg niegdyś udzielał świętym sługom i służebnicom
swoim na puszczy. Ale Pan w boskiej łaskawości
swojej nigdy nie odmawia skutecznej pomocy
prawdziwemu pragnieniu oddania się Jemu. Tak i
Katarzyna, z łaski i zrządzenia Jego, doczekała
się wreszcie spowiednika takiego, jakiego jej było
potrzeba. Był to O. Francisco de Torres,
franciszkanin; znam go dobrze i mam go za
świętego. Od wielu lat z wielką gorącością ducha
żyjąc w ustawicznej pokucie i modlitwie, różne
przy tym znosząc prześladowania, wie on snadź z
własnego doświadczenia, jak wielka jest łaska,
którą Bóg czyni tym, którzy usiłują stać się jej
godni. Więc i Katarzynie, gdy ta mu się zwierzyła
z myślą swoją, odpowiedział bez wahania, że
powołanie jej jest od Boga, że zatem powinna iść
za Jego głosem, nie dając się odwieść od swego
zamiaru. Nie wiem, czy te były słowa, które jej
powiedział, ale taka musiała być ich treść, jak
się to niebawem okazało w skutku.
24. Przystępując od razu do wykonania swego
postanowienia, Katarzyna zwierzyła się pewnemu
pustelnikowi spod Alkali, prosząc go, by jej
służył za przewodnika i nigdy jej przed nikim nie
wydał. Tak przyszli na miejsce, gdzie stoi ten
klasztor. Katarzyna upatrzyła sobie tu pieczarę,
tak ciasną, że ledwo w niej się mogła zmieścić i
tu ją opuścił pustelnik. O, jakiż to zapał miłości
musiał płonąć w jej sercu, że tak nie troszczyła
się zgoła ani o pożywienie, ani o mogące jej tu
grozić niebezpieczeństwa, ani o niesławę, która na
nią, skutkiem takiego jej zniknięcia, spaść miała!
Jakie musiało być upojenie tej duszy, tą jedną
tylko myślą i troską zajętej, by nikt jej nie
przeszkodził do rozkosznego przestawania z swoim
Boskim Oblubieńcem! Jakie męstwo niezłomne, jaka
moc postanowienia w tym zerwaniu wszelkiej
wspólności ze światem, w tym jej dobrowolnym
uchyleniu się od wszystkich jego przyjemności!
25. Zważmy to dobrze, siostry, zważmy zwłaszcza
dziwną stanowczość tego zwycięstwa, którym tak od
razu, jakby jednym zamachem, wszystko, co jest na
świecie, pokonała. Prawda, że i wy nie mniejsze
odniosłyście zwycięstwo, gdyście wstąpiły do tego
świętego Zakonu, czyniąc Bogu ofiarę z waszej woli
i poddając się tak ścisłemu, dozgonnemu
zamknięciu. Ale kto wie, czy te pierwsze nasze
zapały z czasem w niejednej z nas nie ostygły? Czy
w tym lub owym nie wracamy znowu pod stare jarzmo
miłości własnej? Daj Boże, by tak nie było; daj
nam Boże, byśmy, naśladując tę świętą w
zewnętrznym, dobrowolnie obranym odłączeniu się od
świata, naśladowały ją jeszcze więcej wewnętrznie,
wyrzucając go całkiem za jej przykładem z serc
naszych.
26. Wiele słyszałam o niesłychanej surowości
jej życia, ale co słyszałam, była to pewno mała
tylko cząstka tego, co było w istocie. Tyle bowiem
lat sama jedna przebywając na tej pustyni i nikogo
nie mając, kto by ją powściągał, przy tej
nieugaszonej żądzy, z jaką pragnęła pokuty,
straszliwie musiała się obchodzić ze swoim ciałem.
Szczegóły, które tu opowiem, znam od osób, które
je od niej samej słyszały, między innymi także od
sióstr klasztoru Św. Józefa w Toledo, które ona
odwiedzała i z którymi otwarcie jak z siostrami
rozmawiała, co zresztą i z wszystkimi czyniła, bo
wielką miała prostotę, a pewno i pokorę nie
mniejszą. Dobrze zatem rozumiejąc, że niczym jest
i nic nie ma z samej siebie i daleka od wszelkiej
pokusy próżnej chwały, ochotnie i radosnym sercem,
w tym jedynie celu opowiadała łaski, jakie jej Bóg
czynił, aby za nie było chwalone i uwielbione imię
Jego. Dla dusz, które nie doszły do tak wysokiego
stanu doskonałości, takie objawienie łask od Boga
otrzymanych nie jest rzeczą bezpieczną; co
najmniej mają one to uczucie, że chwaląc Boskiego
Dawcę, chwalą same siebie. Lecz Katarzynę, pewna
jestem, przedziwna jej szczerość i święta prostota
broniły od tego niebezpieczeństwa; nigdy też nie
słyszałam, by jej kto zarzucał samolubstwo.
27. Opowiadała więc naszym siostrom, że w onej
jaskini na puszczy mieszkała osiem lat i że przez
długi czas, gdy skończyły się trzy chleby, które
jej był pozostawił on pustelnik, żyła samymi tylko
ziołami polnymi i korzonkami, aż wreszcie spotkał
ją jakiś pasterz i ten odtąd dostarczał jej chleba
i mąki, z której ona piekła sobie na ogniu
placuszki, i to było jedyne jej pożywienie, którym
jeszcze co trzeci dzień tylko się posilała.
Później, gdy już się krzątała około założenia
klasztoru, wiem o tym ze świadectwa tamtejszych
braci, tak już była ciągłymi postami wyniszczona,
że gdy czasem zmusili ją spożywać sardynkę albo co
podobnego, pokarm ten, miasto posilenia, tylko jej
szkodził. Wina, o ile mi wiadomo, nigdy do ust nie
wzięła. Biczowanie, które sobie zadawała grubym
łańcuchem, trwało nieraz po półtorej i po dwie
godziny. Włosiennice nosiła niesłychanie ostre i
kolczaste. Pewna niewiasta, która wracając z
pielgrzymki wprosiła się do niej na nocleg,
opowiadała mi, że w nocy, udając że śpi,
podpatrzyła świętą w chwili, gdy zdejmowała
włosiennicę dla oczyszczenia jej i z przerażeniem
ujrzała tę prawdziwie męczeńską szatę od góry do
dołu zlaną krwią. Najwięcej jednak - jak mówiła
wspomnianym wyżej siostrom naszym - cierpiała od
złych duchów, które jej się ukazywały bądź w
postaci ogromnych psów, rzucających się na nią i
szarpiących jej plecy, bądź w postaci wężów; ona
wszakże zgoła się ich nie bała.
28. Pieczary swojej i wówczas także, gdy już
był powstał klasztor przez nią założony, nie
opuszczała ani we dnie, ani w nocy. Do klasztoru
przychodziła na Oficjum i Mszę św., póki zaś
klasztoru nie było, chodziła na Mszę św. do
odległego o ćwierć mili kościoła Mercedariuszów,
nieraz całą drogę odbywając na klęczkach. Nosiła
ciemnego koloru płaszcz sierściowy, a pod nim
takąż z grubego wojłoku suknię, w taki sposób
uszytą, że wyglądała w niej na mężczyznę.
Po kilku latach takiej zupełnej samotności
spodobało się Panu głośną uczynić jej sławę. Od
tego czasu lud okoliczny taką począł otaczać ją
czcią i tak tłumnie do niej przybiegać, że nie
mogła się opędzić natłokowi; mimo to jednak z
równą zawsze miłością i dobrocią z każdym
rozmawiała. Tłumy cisnące się do niej, z każdym
dniem się zwiększały; kto mógł się docisnąć i
słowo od niej usłyszeć, za szczęśliwego się
poczytywał; ale ją te tłumne hołdy tak męczyły, iż
nieraz żaliła się, że chcą ją na śmierć zamęczyć.
Zwłaszcza gdy klasztor już stanął i bracia w nim
osiedli, bywały takie dni, że całe pole dokoła
klasztoru pokrywało się wozami z bliska i z daleka
przybyłych. Bracia wtedy, nie widząc innego
sposobu uchronienia jej od natarczywości tłumów,
sadzali ją na podwyższeniu i tak, górując nad
ciżbą zebranych, błogosławiła na wszystkie strony,
a rzesze, otrzymawszy jej błogosławieństwo,
rozchodziły się uszczęśliwione.
Po ośmiu latach takiego życia w tej jaskini,
którą później pielgrzymi do niej się schodzący
znacznie rozszerzyli, zapadła na zdrowiu tak
ciężko, iż śmierć już zdawała się pewna. Jednak i
w takiej groźnej potrzebie nie chciała się rozstać
ze swą pieczarą i całą w niej chorobę przebyła.
29. W tymże czasie poczuła w sobie silne
natchnienie założenia w tym miejscu klasztoru
męskiego; nie wiedząc jednak, jaki Zakon wybrać,
wstrzymywała się jakiś czas z wykonaniem tej
myśli. Aż pewnego dnia, gdy klęczała na modlitwie
przed krzyżem, który miała zawsze przy sobie. Pan
ukazał jej płaszcz biały, dając jej zarazem do
zrozumienia, że ma założyć klasztor Karmelitów
Bosych. Nigdy przedtem nie słyszała, by istniał na
świecie taki Zakon, jakoż w istocie dwa dopiero w
owym czasie posiadaliśmy klasztory, jeden w
Mancerze a drugi w Pastranie. Poczęła więc
zasięgać wiadomości, a dowiedziawszy się o
klasztorze w Pastranie, mieście należącym do
księżnej Eboli, małżonki księcia Ruy Gómeza i
dawnej z młodych lat jej przyjaciółki, tam się
udała, chcąc przypatrzyć się i obmyśleć na
miejscu, w jaki sposób założyć i urządzić tę swoją
fundację, której tak gorąco pragnęła.
30. Sama nasamprzód, przy tym klasztorze
pastrańskim, w kościele Św. Piotra, przywdziała
habit Najświętszej Pani naszej z Karmelu, nie w
tej myśli jednak, by chciała złożyć śluby i poddać
się Regule zakonnej. Do życia zakonnego nigdy nie
miała powołania, bo inną drogą Pan ją prowadził;
od związania się ślubami powściągała ją głównie
obawa, że przełożeni mogliby jej w imię
posłuszeństwa zabronić ukochanych jej umartwień i
życia na samotności. Obłóczyny odbyły się w
obecności wszystkich braci.
31. Był tam między innymi i O. Mariano - o
którym mówiłam wyżej w opisie tych fundacji.
Ojciec ten, jak sam mi opowiadał, miał w czasie
tego uroczystego obrzędu zachwycenie, z zupełnym
zawieszeniem władz zmysłowych. W tym stanie będąc,
widział w duchu rzeszę braci i sióstr zabitych,
jednych z uciętą głową, drugich z odrąbanymi
rękami i nogami, co widocznie zapowiadało
zgotowaną wielu z naszych łaskę męczeństwa; o
rzeczywistości tego widzenia wątpić niepodobna. O.
Mariano nie jest to człowiek, który by mógł za
widzenie podawać rzeczy, których nie widzał;
zachwycenia też nie są u niego rzeczą zwyczajną,
nie tą drogą Bóg go prowadzi. Prośmyż Boga,
siostry, by to widzenie się sprawdziło, byśmy
zasłużyły jeszcze za życia ujrzeć Zakon nasz
przyozdobiony chwałą męczeństwa i same też w
liczbie tych szczęśliwych męczenników znaleźć się
mogły.
32. Od chwili przybycia swego do Pastrany,
święta pokutnica wszczęła starania o założenie
klasztoru. W tym celu ukazała się znowu na Dworze,
który z taką radością niegdyś porzuciła. Niemała
to dla niej musiała być męka. Szemrania też i
różnych przykrości na Dworze jej nie szczędzono, a
przy tym, ile razy wyszła z domu, nie mogła się
opędzić tłumom do niej się cisnącym, co zresztą
nie tylko w Pastranie, ale i gdziekolwiek się
udała, było nieodstępnym, wszędy za nią idącym
utrapieniem. Każdy chciał mieć po niej pamiątkę,
jedni po kawałku obcinali jej suknie, drudzy
płaszcz. Z Pastrany przeniosła się do Toledo i
zamieszkała u naszych sióstr. Wszystkie one
upewniały mię, że wydawała z siebie słodką woń,
jak relikwie Świętych, woń tak mocną i trwałą, że
przenikała i suknię jej i pas, które i potem
jeszcze woń wydawały, gdy siostry, wymieniwszy je
u świętej na inne, ze czcią je u siebie trzymały.
Im bliżej kto do niej przystąpił, tym wyraźniej i
silniej czuł tę cudowną woń, choć w przyrodzonym
porządku rzeczy, gruby taki habit sierściowy, przy
wielkich zwłaszcza, jakie w tej porze panowały
upałach, powinien by był raczej wydawać z siebie
woń przeciwną. Wszystko to z pobożnym wzruszeniem
i dzięki czyniąc Panu za cudowne sprawy Jego,
opowiadały mi nasze siostry i pewna jestem, że
wszystko to szczera prawda, bo żadna z nich za nic
w świecie nie popełniłaby kłamstwa.
33. Zebrawszy u Dworu i z innych stron środki
dostateczne, mając także upoważnienie potrzebne,
Katarzyna przystąpiła do budowy klasztoru i rychło
jej dokonała. Kościół stanął w miejscu jej
pieczary; urządzono jej nieopodal drugą, z
wyciosanym w niej wyobrażeniem Grobu Pańskiego.
Tam odtąd przebywała noce całe i większą część
dnia; niedługo już jednak, bo od założenia
klasztoru żyła już tylko półszosta roku, choć,
przy niesłychanej surowości jej życia, i to może
wydawać się cudem, że żyła tak długo. Śmierć jej,
jeśli dobrze pamiętam, nastąpiła w roku 1577.
Pochowano ją z jak największą czcią i okazałością
obrzędów, dzięki, zwłaszcza, szczodrobliwości
wielkiego jej wielbiciela, Jana z Leonu, który,
jako za życia czcił ją jak świętą, tak chciał ją
uczcić po śmierci, biorąc na siebie koszty tak
wspaniałego pogrzebu. Ciało jej złożone jest
tymczasowo w kaplicy Najświętszej Panny, do której
zmarła szczególnie gorące miała nabożeństwo,
dopóki w miejsce obecnego szczupłego kościółka
bracia nie wzniosą większego, by i w nim, jak
słusznie się należy, umieścić te błogosławione
zwłoki panieńskie.
34. Klasztor, przez pamięć jej, powszechną jest
otoczony czcią ludu pobożnego. Rzekłbyś, że ona
jeszcze żyje w tych murach i we wszystkich dokoła
miejscach, pobytem jej poświęconych, szczególnie w
tej pustelni i w tej jaskini, w której tak długo
mieszkała, nim wykonała swój zamiar założenia
klasztoru. Opowiadano mi jeszcze o niej, że
znużona i strapiona nieustającym natłokiem rzesz
do niej się cisnących, chciała opuścić to miejsce
i schronić się gdzie indziej, gdzie by mogła się
ukryć, nikomu nie znana. W tym celu posyłała po
onego pustelnika, który ją przyprowadził, aby
przyszedł i zabrał ją stamtąd, ale pustelnik już
nie żył. Pan sam tym sposobem powstrzymał ją od
zamierzonej ucieczki, aby, wedle woli Jego, stanął
ten dom Najświętszej Pani naszej, w którym On taką
chwałę i taką wierną służbę odbiera. Patrząc na
spokój i pogodę, malującą się na twarzy tych
pobożnych braci, łatwo się domyśleć, jaka radość
wewnątrz serce ich napełnia i jak się cieszą z
tego, że obrali sobie to życie odłączone od
świata, a najwięcej sam Przeor, którego Bóg z
życia bardzo dostatniego pociągnął do tego
twardego habitu, ale któremu hojnie za to
odpłacił, uciechy zmysłowe zamieniając mu w
rozkosze duchowe.
35. Przyjęli mię najserdeczniej; zaopatrzyli
nas z zasobów swoich w naczynia i paramenty
kościelne dla przyszłej naszej fundacji. Dzięki
bowiem czci głębokiej, w jakiej pamięć
błogosławionej Katarzyny żyje u tylu osób możnych,
bogate dary spływają na ich klasztor i kościół;
mieli więc czym się z nami podzielić. Pobyt mój w
tym świętym ustroniu niewypowiedzianą napełnił mię
pociechą, ale i zawstydzeniem wielkim, które trwa
dotąd. Ta, mówiłam i mówię sobie, która całe życie
swoje strawiła w takiej surowej pokucie, niewiastą
była jak ja, jako dziecko książęcego rodu
wykwintnie chowana i do wygód przywykła więcej niż
ja, nie była taką wielką grzesznicą jak ja, nie
miała takich łask nadzwyczajnych, jakich Pan mnie
użyczył, a z których nie najmniejsza ta, że mnie
dotąd jeszcze za wielkie grzechy moje w piekle nie
pogrążył, a przecie, jakież moje życie i jaka moja
pokuta w porównanu z taką jej pokutą? To jedno
mnie pociesza, że pragnę się poprawić i wstępować,
ile zdołam, w jej ślady; ale i to pociecha
niewielka, bo na pragnieniach całe życie mi
schodzi, a uczynków nie ma i nie ma. Niech mi Pan
będzie miłościw wedle wielkiego miłosierdzia
swego. W Nim jednak pokładałam zawsze i pokładam
wszystką ufność moją przez zasługi nieskończone
Boskiego Syna Jego i przez przyczynę Najświętszej
Panny, Pani naszej, z której łaski i dobroci habit
noszę.
36. Któregoś dnia, po przyjęciu Komunii świętej
w tym drogim mi kościele, przyszło na mnie
głębokie skupienie wewnętrzne, po którym zaraz
nastąpiło wielkie zachwycenie z zupełnym
zawieszeniem zmysłów. W tym stanie będąc, ujrzałam
tę świętą niewiastę, ukazującą mi się w widzeniu
duchowym, przyobleczoną w ciało uwielbione, w
otoczeniu gromady aniołów i mówiącą do mnie, bym
nie ustawała w pracy i zakładała dalej, ile zdołam
klasztorów. Zrozumiałam z tych słów, choć wyraźnie
tego nie powiedziała, że ona mię wspiera przyczyną
swoją u Boga. Powiedziała mi jeszcze drugą rzecz,
której tu powtarzać nie widzę potrzeby. Bardzo mię
to widzenie pocieszyło i nowy we mnie wzbudziło
zapał i pożądanie dalszych w służbie Pana prac i
trudów. Ufam też w dobroci Jego, że wsparta
modlitwą tak możnej orędowniczki, zdołam jeszcze
przyczynić się w czymkolwiek do pomnożenia Jego
chwały.
Patrzcież, siostry, i zważcie, jako cierpienia
i trudy tej świętej już się skończyły, a chwała,
której za nie dostąpiła, będzie bez końca.
Usiłujmyż, póki żyjemy, wstępować, dla miłości
Pana naszego, w ślady tej siostry naszej;
nienawidząc samych siebie tą świętą nienawiścią,
jaką ona siebie nienawidziła, pracujmy do końca.
Życie prędko upływa i wszystko się kończy, skończy
się i praca nasza, a potem zacznie się zapłata,
która się nigdy nie skończy.
37. Przybyłyśmy do Villanueva de la Jara w
pierwszą niedzielę Postu 1580 roku; był to dzień
św. Barbacjana i wigilia Katedry św. Piotra. Tegoż
dnia jeszcze, w czasie sumy, odbyło się
wprowadzenie Najświętszego Sakramentu do
przeznaczonego dla nas kościoła Św. Anny. Cała
rada miejska oraz doktor Ervias i inni znaczniejsi
obywatele wyszli na nasze spotkanie i wprowadzili
nas naprzód do kościoła parafialnego, od którego
do Św. Anny odległość jest znaczna. Wielka była
radość wszystkiego ludu, a stąd i wielka moja
pociecha na widok tak ochotnego przyjęcia Zakonu
Najświętszej Panny, Pani naszej. Z daleka już
dochodził nas świąteczny odgłos dzwonów. Wszedłszy
do kościoła, zaintonowano Te Deum,
odśpiewane na przemiany przez chór i na organach.
Po skończonym śpiewie, ustawiono Najświętszy
Sakrament na noszach i posąg Najświętszej Panny na
drugich; krzyże i chorągwie niesiono na przedzie i
tak z wielką uroczystością wyruszyła procesja. My,
w naszych płaszczach białych, z zasłonami
spuszczonymi na twarze, szłyśmy w pośrodku, tuż za
Najświętszym Sakramentem, a wkoło nas nasi Bracia
Bosi, w znacznej liczbie przybyli z klasztoru,
oraz franciszkanie (z miejscowego konwentu) i
dominikanin, chwilowo w mieście bawiący, choć był
tylko jeden, zawsze jednak przyjemnie mi było
widzieć habit i tego Zakonu, występujący w naszym
pochodzie. Po drodze, bo jak mówiłam, odległość
była znaczna, gęsto były ustawione ołtarze
stacyjne, przy których odśpiewywano kantyki na
cześć Najświętszej Panny, używane w naszym
Zakonie. Z pobożnym wzruszeniem i głębokim
zbudowaniem patrzyłyśmy na te rzesze, jednomyślnie
wysławiające tego wielkiego Boga, tam w pośrodku
nas obecnego, i przyjmowałyśmy tę cześć, którą tam
dla miłości Jego nas siedem nędznych maluczkich
Karmelitanek Bosych otaczano. Lecz obok tego
zbudowania, głębokie także czułam w sobie
zawstydzenie na myśl, że i ja idę pospołu z tymi
wiernymi służebnicami Bożymi, kiedy przeciwnie,
gdyby chciano postąpić ze mną tak, jak na to
zasługuję, wszyscy powinni by się przeciw mnie
zwrócić.
38. Na to wam, siostry, tak szeroko opisałam to
uczczenie, którego w tym dniu doznał habit Najśw.
Panny, abyście chwaliły Pana za tę łaskę Jego i
błagały Go, aby opieką swoją otaczał i zachował tę
nową fundację. Co do mnie, przyznaję, że wolę, gdy
założenie nowego klasztoru kosztuje mię wiele
trudów i prześladowań i ochotnie także o takich
fundacjach wam opowiadam. Prawda, że onym
siostrom, które tu na nas z takim upragnieniem
czekały, od czasu, jak się schroniły do tej
pustelni Św. Anny, to jest od sześciu lat, albo co
najmniej od półszosta roku, na trudach i
cierpieniach nie zbywało. Żyły tam w największym
ubóstwie; tego, co zapracować mogły, ledwo im
starczyło na kawałek chleba, a po jałmużnę nigdy
ręki wyciągnąć nie chciały (by ich snadź nie
posądzano, że po to opuściły swój dom i udały się
na samotność, by potem cudzym kosztem się żywić).
Ciągłe surowości i pokuty, częste posty, skąpe
pożywienie, nędzny barłóg zamiast posłania, ciasne
pomieszczenie, które dla ścisłego, na jakie się
były skazały zamknięcia, tym dotkliwszym było
umartwieniem - takie było ich życie na każdy
dzień.
39. Ale niczym jeszcze, mówiły mi, były te
umartwienia zewnętrzne w porównaniu z wewnętrznym,
jakie cierpiały udręczeniem z powodu opóźniającego
się tak długo spełnienia gorącego ich pragnienia
przywdziania naszego habitu. Myśl ta i obawa, że
nigdy nie dostąpią tej łaski, dręczyła je we dnie
i w nocy; wszystka też ich modlitwa, często z
gorącymi łzami, była jednym ciągłym do Boga
wołaniem, by się nad nimi zmiłował i dał im tego
szczęścia doczekać. Za każdym nowym w swych
staraniach zawodem martwiły się niepocieszone i
zdwajały pokuty. Skąpe zarobki swoje, od ust sobie
odejmując, obracały na opłacenie posłańców,
których do mnie wyprawiały, albo na wywdzięczenie
się wedle miary ubóstwa swego tym, którzy im mogli
w czymkolwiek okazać się pomocni. Teraz, gdy je
poznałam i widzę, jak święte to dusze, pewna
jestem, że one same modlitwami i łzami swymi
wyjednały sobie u Boga przyjęcie do naszego Zakonu
i mam to przekonanie, że większym bez porównania
skarbem te dusze Zakon nasz zbogaciły, siebie
tylko jemu oddając, niż gdyby były wniosły
najbogatsze posagi. Dobrą też mam otuchę, że dom
ten szczęśliwie będzie się rozwijał ku coraz
wyższej doskonałości.
40. Gdyśmy wchodziły do domu, który miałyśmy po
nich objąć, one wszystkie stały zgromadzone przy
furcie wewnętrznej na nasze powitanie. Każda była
ubrana po swojemu, w tym samym ubraniu, w jakim
opuściły świat; habitu bowiem tak zwanych beatek
nie chciały żadną miarą przywdziać, spodziewając
się doczekać naszego. Suknie ich, bardzo
przyzwoite, świadczyły jeszcze o dawnej
wytworności, ale po obecnym zaniedbaniu ich znać
było, że te, które je noszą, nie troszczą się o
osobę swoją, ani tym bardziej o stroje. Prawie
wszystkie były tak blade i wyniszczone, że z
samego widoku ich łatwo było się domyśleć, jak
surowo pokutne życie wiodły.
41. Powitały nas ze łzami radości, a że radość
ta i łzy były szczere, dostatecznie okazało się w
ochotnym ich dążeniu do doskonałości, w pokorze
ich i posłuszeństwie dla przeoryszy i dla
wszystkich sióstr na tę fundację przysłanych i w
uprzedzającej skwapliwości ich do spełnienia
natychmiast każdego ich życzenia. O to jedno tylko
drżały, byśmy snadź ubóstwem ich i ciasnotą
pomieszczenia zrażone, nie odjechały na powrót i
ich nie porzuciły. Przez cały czas wspólnego ich w
tej pustelni pożycia żadna nie chciała się podjąć
przełożeństwa nad drugimi; wszystkie, w doskonałej
zgodzie siostrzanej, pospołu pracowały, każda
wedle możności. Sprawy zewnętrzne w miarę potrzeby
załatwiały dwie starsze wiekiem; inne nigdy z
nikim obcym nie rozmawiały ani rozmawiać nie
chciały. Drzwi domu ich nie zamykały się na klucz,
tylko na zasuwę, a żadna nie śmiała do nich się
zbliżyć, oprócz najstarszej wiekiem, która z
polecenia drugich za wszystkie odpowiadała.
Sypiały krótko, chcąc mieć więcej czasu do pracy
na chleb i do modlitwy; na rozmyślanie poświęcały
po kilka godzin dziennie, a w święta dzień cały.
Do kierownictwa duchowego używały pism o. Ludwika
z Granady i o. Piotra z Alkantary.
42. Najwięcej czasu kosztowało je odmawianie
Oficjum Pańskiego; przychodziło im to z niemałą
trudnością, bo z wyjątkiem jednej, biegłej w tej
sztuce, żadna z nich nie umiała dobrze czytać.
Przy tym i brewiarze miały niezgodne; jedne
modliły się na starych brewiarzach rzymskich,
darowanych im przez księży, którzy ich już używać
nie mogli; inne miały inne wydania, jakie się
której dostało. Skutkiem tej niezgodności i słabej
wprawy w czytaniu, całymi godzinami męczyły się
nad tym odmawianiem. Szczęściem, że zbierały się
na to w odległym kącie domu, gdzie nikt obcy ich
nie mógł słyszeć, a Pan Bóg przyjął chyba intencję
i ciężką ich pracę, bo co do słów, pewno rzadko
które udało im się wymówić jak należy. O. Antoni
od Jezusa, gdy z nimi się poznał, poradził im, by
zaniechawszy tego zbytniego mozołu, poprzestawały
na odmawianiu oficjum Najświętszej Panny. Przy tym
i ubogi swój dom we wzorowym utrzymywały porządku;
same sobie we własnym piecu piekły chleb i
wszystko w ogóle tak u nich szło zgodnie i
składnie, jak gdyby była nad nimi przełożona,
która by tym wszystkim zarządzała.
43. Ja, patrząc na to, dzięki czyniłam Panu i
im bliżej je poznawałam, tym bardziej cieszyłam
się z mojego do nich przyjazdu. Nigdy bym sobie
tego nie darowała, gdybym była pozostawiła te
dusze bez pomocy i pociechy, której ode mnie
żądały, chociażbym najdalsze drogi i najcięższe
trudy dla nich podjąć miała. Siostry także do tej
fundacji wyznaczone, choć w pierwszej chwili, jak
mi się przyznały, z nakazanego im wspólnego
pożycia z osobami obcymi niejaką przykrość czuły,
skoro jednak bliżej je poznały i przekonały się,
jakie to dusze cnotliwe, bardzo cieszyły się z
tego, że mogą z nimi żyć i serdecznie je
pokochały. Taka to jest moc świętości i cnoty.
Prawdziwie były to dusze, które, choćby im
przyszło najsroższe znosić cierpienia i najcięższe
walki, ochotnie by za łaską Boga je podjęły i
zwycięsko by je przetrwały, bo tego tylko
pragnęły, by im dano było cierpieć dla miłości
Boskiego Pana swego. Tego i my wszystkie pragnąć
powinnyśmy i która by siostra nie czuła w sobie
tego pragnienia, ta niechaj się nie łudzi, by była
prawdziwą Karmelitanką Bosą. Celem bowiem pożądań
naszych ma być nie życie spokojne i wygodne, ale
umartwienie i cierpienie, abyśmy przez nie choć z
daleka wstępowały w ślady Tego, który jest
prawdziwym naszym Oblubieńcem. Niechaj On w
boskiej dobroci swojej raczy nam użyczyć łaski ku
temu, amen.
44. Co do tej pustelni Św. Anny, w której
założyłyśmy nasz klasztor, początek jej był taki.
Mieszkał przed laty w Villanueva de la Jara pewien
kapłan, rodem z Zamora, który jakiś czas należał
do Zakonu Pani naszej z Góry Karmel. Nazywał się
Diego de Guadalajara. Był to mąż bardzo cnotliwy i
życiu wewnętrznemu oddany, a że miał szczególne
nabożeństwo do św. Anny, więc pod jej wezwaniem
zbudował sobie przy swoim domu tę pustelnię dla
sprawowania w niej Najświętszej Ofiary. Chcąc zaś
więcej jeszcze zadośćuczynić swej pobożności dla
świętej swojej patronki i cześć jej w tym miejscu
uświetnić i rozszerzyć, pojechał umyślnie do Rzymu
i uzyskał tam dla tej pustelni czy kaplicy swojej,
bullę z nadaniem hojnych odpustów. Wreszcie przed
śmiercią rozporządził testamentem, że dom ten i
wszystkie przyległości jego mają być użyte na
założenie klasztoru Karmelitanek. Dopóki by zaś to
się spełnić nie mogło, ma być ustanowiony kapelan
z obowiązkiem odprawiania w tej kaplicy Mszy
świętej kilka razy na tydzień, który to obowiązek
ma ustać, skoro założenie klasztoru przyjdzie do
skutku.
45. Tym sposobem zapis ten przez lat przeszło
dwadzieścia pozostawał w ręku kapelana, skutkiem
czego wartość posesji znacznie się umniejszyła, bo
choć potem zamieszkały tu i owe siostry, ale
zajmowały sam tylko dom i w ogólnym zarządzie
żadnego nie miały udziału. Kapelan mieszkał w
drugim domu, do tejże posesji należącym, z którego
teraz ustąpi i oba domy, z wszystkim, co do nich
należy, przejdą na nas. Bardzo to niewiele; ale
miłosierdzie Boga jest wielkie i nie wypuści z
opieki swojej tego domu, poświęconego tej
chwalebnej Rodzicielce, Matce Jego. Niechajże
raczy to sprawić w boskiej łaskawości swojej, by
zawsze w tym domu kwitła Jego chwała i niechaj Go
wysławia wszystko stworzenie na wieki wieczne,
amen. |