Dzieje duszy
Św. Teresa od Dzieciątka Jezus (Teresa Martin)

Rozdział V

Owoce duchowej przemiany

Łaska Bożego Narodzenia. Gorliwość o zbawienie dusz. Pierwsza zdobycz. "Naśladowanie Chrystusa" i "Konferencje" ks. Arminjon. W Belwederze. Zażyłość z Celinką. Zwierza się ojcu i wujowi ze swego powołania. Sprzeciw przełożonego. Zetknięcie z duszami dziecięcymi. Bezowocna wizyta w Bayeux.

Niebo darzyło mnie szczodrze łaskami bynajmniej nie dlatego, jakobym na nie zasłużyła; byłam jeszcze bardzo niedoskonała. To prawda, że bardzo pragnęłam praktykować cnotę, zabierałam się jednak do tego w sposób osobliwy; na przykład; jako najmłodsza, nie miałam w zwyczaju sama sobie usłużyć. Pokój, w którym spałyśmy razem z Celiną, ona sprzątała, ja zaś nie zajmowałam się żadną pracą domową. Po wstąpieniu Marii do Karmelu, aby sprawić przyjemność Panu Bogu, kilka razy przyszła mi ochota pościelić łóżko, lub też pod nieobecność Celiny pownosić wieczorem jej doniczki z kwiatami. Jak już wspomniałam, robiłam to jedynie dla Pana Boga, rzekomo nie spodziewając się podziękowania od stworzeń. Było niestety zupełnie inaczej; jeżeli Celina na nieszczęście nie okazała się uradowana i zaskoczona mymi drobnymi przysługami, byłam niezadowolona i objawiałam to łzami... Moja nadmierna uczuciowość czyniła mnie nieznośną; jeśli komuś z mych ukochanych sprawiłam mimo woli choćby najmniejszą przykrość, wówczas zamiast przejść nad tym do porządku dziennego, płaczem powiększałam swoją winę zamiast ją zmniejszyć. Płakałam jak Magdalena, a kiedy przestawałam płakać z powodu samej winy, płakałam dlatego, że przedtem płakałam... Nie pomogły żadne perswazje; nie byłam w stanie zdobyć się na poprawę z tej brzydkiej wady.

Nie wiem, jak mogłam się łudzić słodką myślą o wstąpieniu do Karmelu, będąc równocześnie jeszcze w dziecinnych powijakach!... Dobry Bóg musiał sprawić mały cud, bym w jednej chwili dojrzała; uczynił go w niezapomnianym dniu Bożego Narodzenia (1). Tej nocy promiennej, która jaśniała doskonałościami Trójcy Przenajświętszej, Jezus, słodkie małe Dzieciątko, w jednej chwili zmienił noc mojej duszy w strumienie światła... Tej nocy, w której z miłości ku mnie sam stał się słabym i cierpiącym, mnie uczynił silną i odważną, przyodziawszy w swą własną zbroję, i od tej błogosławionej nocy nie uległam już w żadnej walce, ale przeciwnie, szłam ze zwycięstwa w zwycięstwo, rozpoczynając - rzec można - "bieg olbrzyma"!... (2) Źródło moich łez wyschło i odtąd rzadko i z trudem się otwierało. Tak to wypełniły się słowa, które mi kiedyś powiedziano: "Tak wiele płaczesz w dzieciństwie, że zabraknie ci łez na później!..."

Dniem, w którym otrzymałam łaskę dojrzałości, czyli mego całkowitego nawrócenia, był 25 grudnia 1886 roku. - Wróciliśmy właśnie z Pasterki, podczas której miałam szczęście przyjąć Boga siły i mocy. W drodze powrotnej do Buissonnets cieszyłam się, że pójdę zabrać moje buciki z kominka; ów stary zwyczaj sprawiał nam w dzieciństwie tak wielką radość, że Celina chciała mnie nadal traktować jak małe bobo, ponieważ byłam najmłodszą w rodzinie... Tatuś lubił patrzeć na moją radość, słuchać wesołych okrzyków towarzyszących wyciąganiu coraz to nowych niespodzianek z zaczarowanych bucików, radość zaś mego Króla potęgowała moje szczęście. Jezus chciał mi jednak pokazać, że wyzwalając mnie z dziecinnych słabostek, odbierze mi również te niewinne radości. On to dopuścił, że Tatuś będąc zmęczony po powrocie z Pasterki, okazał znudzenie na widok moich bucików stojących na kominku i wyrzekł słowa, które mnie bardzo zabolały: "Całe szczęście, że w tym roku będzie to wreszcie po raz ostatni!..." Szłam właśnie na górę, by zdjąć kapelusz. Celina, która znała moją wrażliwość, spostrzegłszy łzy w moich oczach, sama była bliska płaczu, ponieważ kochając mnie bardzo, zdawała sobie sprawę, jak mi było przykro. "Tereso - zwróciła się do mnie - nie schodź, będzie ci za trudno teraz oglądać buciki". Tymczasem Teresa już nie była ta sama; Jezus przemienił jej serce! Tłumiąc łzy, zbiegłam ze schodów i powstrzymując bicie serca, wzięłam moje buciki stawiając je przed Tatusiem, po czym "wyciągałam radośnie całą zawartość, promieniując szczęściem jak królowa. Tatuś śmiał się i zdawał się być zadowolony, a Celina myślała, że to sen!... Na szczęście była to słodka rzeczywistość; Teresa odzyskała na zawsze moc duszy, którą utraciła w wieku lat czterech i pół!...

Od tej nocy pełnej światła rozpoczął się trzeci okres mego życia, najpiękniejszy spośród wszystkich, najbardziej obfitujący w łaski Nieba!... Jezus, zadowalając się moją dobrą wolą, której mi nigdy nie brakowało, w jednej chwili dokonał dzieła, jakiemu nie mogłam sprostać przez dziesięć lat. Mogłam Mu wyznać podobnie jak apostołowie: "Panie, łowiłam całą noc i nic nie uchwyciłam" (3) Jeszcze bardziej litościwy dla mnie niż dla swoich uczniów, Jezus sam ujął sieć, zarzucił ją i wyciągnął napełnioną rybami... On uczynił ze mnie rybaka dusz; uczułam wielkie pragnienie, by pracować nad nawróceniem grzeszników pragnienie tak żywe jak nigdy dotąd... Jednym słowem, w serce moje wstąpiła miłość połączona z pragnieniem zapomnienia o sobie, by innym sprawiać przyjemność, i od tej chwili poczułam się szczęśliwa!... Pewnej Niedzieli, gdy oglądałam fotografię przedstawiającą naszego Pana na Krzyżu, uderzył mnie widok krwi, która spływała z jednej z Jego Boskich rąk. Ogarnął mnie wielki smutek na myśl, że ta krew spada na ziemię, a nikt nie kwapi się, by ją przyjąć, postanowiłam więc trwać w duchu u stóp Krzyża i przyjmować tę Boską rosę, która z niego spływa, z tym przeświadczeniem, że mam ją potem wylewać na dusze... Nieustannie rozbrzmiewało w mym sercu wołanie Jezusa na Krzyżu: "Pragnę!" (4) Te słowa rozpaliły mnie żarem nie znanym mi dotąd i gwałtownym... Chciałam dać pić memu Umiłowanemu i czułam równocześnie, że i mnie pali pragnienie dusz... W tym czasie nie pociągały mnie jeszcze dusze kapłanów, lecz wielkich grzeszników, paliło mnie pragnienie wyrywania ich z wiecznych płomieni...

Aby pobudzić moją gorliwość, Dobry Bóg pokazał mi, że miłe są Mu moje pragnienia. - Słyszałam kiedyś jak rozmawiano o wielkim zbrodniarzu, który miał być skazany na śmierć za straszne morderstwa (5); wszystko wskazywało na to, że umrze nie okazując żalu. Chciałam za wszelką cenę nie dopuścić do tego, by poszedł do piekła, i wykorzystałam w tym celu wszystkie dostępne mi środki. Mając świadomość, że sama z siebie nic nie mogę, ofiarowałam Dobremu Bogu wszelkie nieskończone zasługi Naszego Pana, skarby Kościoła Świętego, wreszcie poprosiłam Celinę, by zamówiła Mszę św. w moich intencjach, sama bowiem nie śmiałam tego uczynić w obawie, aby nie być zmuszoną do przyznania się, że to za Pranziniego, wielkiego zbrodniarza. Także i Celinie nie chciałam o tym mówić, ale ona tak czule i tak natarczywie mnie pytała, że powierzyłam jej moją tajemnicę; nie tylko mnie nie wyśmiała, ale jeszcze obiecała pomóc mi w nawróceniu mego grzesznika, co też przyjęłam z wdzięcznością, chciałam bowiem, by wszystkie stworzenia zjednoczyły się ze mną w celu uzyskania łaski dla winnego. W głębi serca czułam pewność, że moje pragnienia będą zaspokojone, niemniej, chcąc na przyszłość dodać sobie odwagi do modlitwy za grzeszników, mówiłam Dobremu Bogu, że ufając niezłomnie nieskończonemu miłosierdziu Jezusa, jestem najzupełniej pewna, iż przebaczy biednemu nieszczęśnikowi Pranziniemu i wierzyć w to będę nawet wtedy, gdyby nie wyspowiadał się i nie okazał żadnego znaku skruchy, jednak o ten znak proszę, proszę jedynie dla zwykłej mojej pociechy... Moja modlitwa została wysłuchana dosłownie! Mimo że Tatuś zabronił nam czytania jakichkolwiek dzienników, nie uważałam za nieposłuszeństwo czytanie fragmentów dotyczących Pranziniego. Nazajutrz po jego egzekucji wpadł mi w ręce dziennik: "La Croix". Otworzyłam go pośpiesznie i co zobaczyłam?... Ach! łzy zdradziły moje wzruszenie i byłam zmuszona pójść się ukryć... Pranzini bez spowiedzi wstąpił na szafot i gotował się do włożenia głowy w ponury otwór, gdy nagle, poruszony niespodziewanym natchnieniem, obrócił się, chwycił Krucyfiks podany mu przez kapłana i trzykroć ucałował jego święte rany!... Potem jego dusza poszła przyjąć miłosierny wyrok Tego, który zapewniał, że w Niebie będzie większa radość z jednego grzesznika czyniącego pokutę, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu sprawiedliwych, którzy pokuty nie potrzebują!... (6)

Otrzymałam "znak", o który prosiłam, a znak ten był wiernym obrazem łask, przez które Jezus pociągnął mnie do modlitwy za grzeszników. Czyż nie na widok ran Jezusa i spływającej Jego Boskiej krwi wstąpiło w moje serce pragnienie ratowania dusz? Chciałam je poić tą Krwią niepokalaną, która może je obmyć z wszelkiej zmazy i oto wargi "mego pierwszego dziecka" przywarły do tych świętych ran!!!... Jakże niewypowiedzianie słodka odpowiedź!... Od tej łaski jedynej w swoim rodzaju moje pragnienie ratowania dusz wzrastało z każdym dniem; zdawało mi się, że słyszę Jezusa mówiącego do mnie jak do Samarytanki: "Daj mi pić" (7) Była to prawdziwa wymiana miłości; duszom dawałam krew Jezusową, a Jezusowi ofiarowywałam te same dusze ożywione Boską rosą. Sądziłam, że w ten sposób ugaszę Jego pragnienie; im więcej dawałam mu pić, tym bardziej wzrastało równocześnie pragnienie mojej biednej małej duszy, a to żarliwe pragnienie dawał mi On, jako najsłodszy napój swej miłości...

Niebawem Dobry Bóg wyzwolił mnie z tego ciasnego kręgu, w którym się obracałam nie wiedząc, jak się z niego wydostać. Odczuwałam ogromną wdzięczność na widok przebytej drogi, niemniej musiałam koniecznie pogodzić się z tym, że chociaż uczyniłam już wielki krok naprzód, pozostało mi jeszcze wiele rzeczy do opuszczenia. Duch mój uwolniony od skrupułów, od nadmiernej wrażliwości, rozwinął skrzydła. Zawsze serce moje zwracało się ku temu co wielkie, co piękne; w tym zaś okresie pojawiło się u mnie niezwykłe pragnienie wiedzy. Nie zadowalając się lekcjami i zadaniami zleconymi mi przez nauczycielkę, na własną rękę zabrałam się do nauki historii i przyrody. Inne dziedziny wiedzy były mi obojętne; te dwie pochłaniały całą moją uwagę, dzięki czemu w ciągu kilku miesięcy nauczyłam się więcej, niż przez wszystkie minione lata. Ach! czyż nie było w tym próżności i udręczenia ducha?... (8) Często przychodził mi na myśl rozdział Naśladowania mówiący o nauce (9), ale nigdy mi nie zabrakło sposobów, by w dalszym ciągu tak postępować; tłumaczyłam sobie, że skoro jestem w wieku, kiedy trzeba się uczyć, to nie ma w tym nic złego. Nie sądzę, bym obrażała Dobrego Boga (choć muszę przyznać, że traciłam czas bezużytecznie); poświęcałam bowiem na to oznaczoną ilość godzin, której nie chciałam przekraczać, by w ten sposób umartwić swoje zbyt żywe pragnienie wiedzy... Byłam w wieku najbardziej niebezpiecznym dla młodych dziewcząt, ale Pan Bóg uczynił dla mnie to, o czym mówi Ezechiel w swych proroctwach: "Przechodząc koło mnie Jezus spostrzegł, że nadszedł czas, by mnie umiłował; zawarł ze mną przymierze i stałam się Jego... rozciągnął na mnie swój płaszcz, obmył mnie w drogocennych wonnościach, przyodział mnie suknią haftowaną, dał mi naszyjniki i bezcenne ozdoby... żywił mnie mąką najczystszą, miodem i oliwą w obfitości... stałam się więc piękną w jego oczach i dał mi moc królowej"!... (10)

Tak, Jezus to wszystko uczynił dla mnie; mogłabym zatrzymać się nad każdym słowem, które tu napisałam i udowodnić, że spełniło się na mnie, ale łaski, o jakich wyżej wspomniałam, są już wystarczającym tego dowodem; będę więc mówić jedynie o tym pokarmie, którym darzył mnie "w obfitości" (11). Od dawna już żywiłam się "czystą mąką" zawartą w Naśladowaniu; była to jedyna książka, która mi przynosiła pożytek; nie znałam jeszcze skarbów ukrytych w Ewangelii. Miałam zapisane w sercu niemal wszystkie rozdziały mego kochanego Naśladowania; z tą książeczką nie rozstawałam się nigdy, w lecie nosiłam ją w kieszeni, w zimie zaś w zarękawku, co przeszło w końcu do tradycji. U Cioci niejednokrotnie się tym zabawiano; otwierano na chybił trafił i kazano mi recytować rozdział, na którym wzrok się zatrzymał. Przy moim wielkim pragnieniu wiedzy Pan Bóg uznał za konieczne w czternastym roku życia dołączyć do "czystej mąki" "miodu i oliwy w obfitości". Ten miód i oliwę znalazłam w konferencjach ks. Arminjon o celu obecnego życia i tajemnicach życia przyszłego (12). Książkę tę pożyczyły Tatusiowi moje drogie karmelitanki, toteż wbrew memu zwyczajowi (nie czytałam bowiem książek tatusia) poprosiłam go, bym mogła ją przeczytać.

Lektura ta stała się jedną z największych łask mego życia; czytałam w oknie mego pokoju, a wrażenie jakie wówczas odniosłam, jest zbyt wewnętrzne i zbyt słodkie, bym mogła je wyrazić...

Wszystkie wielkie prawdy religijne, tajemnice wieczności, przepełniały moją duszę nadziemskim szczęściem. Przenikałam już (nie wzrokiem ludzkim, ale oczyma serca) co Bóg zachował dla tych, którzy Go miłują (13) a widząc, że nagroda nie pozostaje w żadnej proporcji do małych ofiar życia (14), chciałam kochać, namiętnie kochać Jezusa, dawać Mu, póki jeszcze mogę, niezliczone dowody miłości... Przepisywałam wiele ustępów o doskonałej miłości i o przyjęciu, jakie Dobry Bóg zgotuje swym wybranym w owej chwili, gdy On sam stanie się ich wielką i wiekuistą nagrodą; wyznawałam Mu nieustannie swoją miłość w słowach płynących z serca... Celina stała się zaufaną powiernicą moich myśli; począwszy od Bożego Narodzenia rozumiałyśmy się wzajemnie, różnica wieku znikła odkąd podrosłam fizycznie, a nade wszystko wzrosłam w łasce... Dawniej często się skarżyłam, że nie znam tajemnic Celiny; mówiła mi wówczas, że jestem jeszcze za mała, że muszę podrosnąć "do wysokości taboretu", by mogła mieć do mnie zaufanie. Lubiłam wchodzić na ten cenny taboret, kiedy znajdowałam się przy niej, i prosiłam, by mi się zwierzała; przemyślność moja była jednak daremna, nadal dzielił nas dystans...

Jezus chcąc, byśmy wspólnie postępowały naprzód, połączył nasze serca więzami silniejszymi niż więzy krwi; uczynił nas siostrami wedle ducha. Spełniły się na nas słowa Pieśni św. Jana od Krzyża (zwracając się do Oblubieńca - oblubienica woła): "Wstępując w twoje ślady, dziewczęta pobiegły lekko drogą, do iskry dotknięcia, do przyprawionego wina, które wydaje zapach boskiego balsamu" (15). O tak, bardzo lekko biegłyśmy drogami Jezusa; iskry miłości, które hojną ręką rozsypywał w naszych duszach, wino słodkie i mocne, którym nas poił, sprawiały, że nikły nam sprzed oczu rzeczy przemijające, a z naszych ust wyrywały się westchnienia miłości przez Niego natchnione. Jakże słodkie rozmowy prowadziłyśmy co wieczór w belwederze! Zatapiając spojrzenie w dali, patrzyłyśmy na jasny księżyc wschodzący z wolna ponad wielkimi drzewami... na srebrzyste blaski, jakie rzucał na uśpioną naturę... na błyszczące gwiazdy migocące w głębi lazuru. Lekkie tchnienie wietrzyka unosiło śnieżne obłoki, a wszystko to podnosiło nasze dusze ku Niebu, temu pięknemu Niebu, które mogłyśmy kontemplować na razie tylko "od przejrzystej lewej strony..." (16)

Nie wiem czy się nie mylę, ale wydaje mi się, że to wzajemne udzielanie się naszych dusz przypominało zwierzenia między św. Moniką i jej synem, kiedy to w porcie Ostia pogrążali się w ekstazie na widok wspaniałości Stwórcy!... Zdaje mi się, że otrzymywałyśmy łaski na miarę tych, które były udziałem wielkich świętych. Naśladowanie mówi, że Dobry Bóg udziela się raz w powodzi światła, to znowu "łagodnie, osłonięty cieniami i figurami" (17). W taki to sposób raczył udzielać się naszym duszom, ale jakże przejrzystą i lekką była owa zasłona, która ukrywała Jezusa przed naszym spojrzeniem!... Wątpliwość była niemożliwa, Wiara i Nadzieja przestawały być konieczne, miłość sprawiała, że znajdowałyśmy na ziemi Tego, któregośmy szukały. "Gdyśmy znalazły jedynego. On nas pocałował, aby w przyszłości nikt nie mógł nami wzgardzić"(18).

Tak wielkie łaski nie mogły pozostać bezowocne, owoce zaś były tak obfite, że pełnienie cnoty stało się dla nas czymś słodkim i naturalnym. Początkowo moja twarz zdradzała jeszcze walkę, ale stopniowo i to wrażenie znikło; wyrzeczenie stało się dla mnie łatwe nawet od pierwszej chwili. Jezus powiedział: "Kto ma, temu będzie dane, i nadmiar mieć będzie" (19). Za wierność jednej łasce udzielał mi mnóstwo innych. Dawał mi siebie w Komunii św. częściej niż śmiałam się tego spodziewać. Przyjęłam jako zasadę, aby przystępować do Komunii św., ilekroć spowiednik mi na to pozwoli; nie chciałam jednak sama ustalać ich liczby, ani o pozwolenie prosić. Brak mi było wówczas tej odwagi, jaką dzisiaj posiadam, a która pozwoliłaby mi postąpić inaczej. Jestem głęboko przekonana, że dusza powinna wyznać spowiednikowi, jak bardzo pragnie przyjmować swego Boga. On nie po to zstępuje codziennie z Nieba, aby pozostać w złotym cyborium, ale by znaleźć inne Niebo, stokroć Mu droższe od tamtego: Niebo naszej duszy, stworzonej na Jego obraz, żywą świątynię uwielbianej Trójcy!...

Jezus, widząc moje pragnienie i prawość serca, sprawił, że w ciągu miesiąca maja mój spowiednik pozwolił mi przystępować do Komunii św. cztery razy w tygodniu, a kiedy przeszedł ten piękny miesiąc, dodał jeszcze piąty raz, jeśli w danym tygodniu wypadało jakieś święto. Gdy opuszczałam konfesjonał z oczu spływały mi słodkie łzy; zdawało mi się, że to sam Jezus pragnie mi się oddawać, ponieważ spowiadając się bardzo krótko, nigdy ani słowem nie wspomniałam o mych wewnętrznych przeżyciach. Droga, po której postępowałam, była tak prosta, tak jasna, że nie potrzebowałam innego przewodnika oprócz Jezusa... Kierowników duchownych porównywałam do wiernych zwierciadeł, które odbijają w duszach Jezusa i myślałam, że wobec mnie Dobry Bóg nie potrzebuje posługiwać się pośrednikiem, ale działa bezpośrednio!...

Kiedy ogrodnik pielęgnuje owoc z tą myślą, by dojrzał przed czasem, nie czyni tego po to, aby pozostawić go na drzewie, ale by móc podać na bogato zastawiony stół. W podobnym zamiarze Jezus obsypywał łaskami swój mały kwiatek... Ten, który podczas swego ziemskiego życia zawołał w uniesieniu radości:

"Wysławiam Cię, Ojcze, żeś te rzeczy zakrył przed mądrymi i przewidującymi, a objawiłeś je najmniejszym z małych" (20) chciał, by zajaśniało we mnie Jego miłosierdzie; ponieważ byłam mała i słaba, schylił się do mnie i pouczał tajemnie o sprawach swej miłości. Ach! gdyby tak uczeni, poświęcający całe życie na zdobywanie wiedzy, przyszli mnie zapytać, byliby niewątpliwie zdumieni widząc, jak czternastoletnie dziecko pojmuje tajemnice doskonałości, tajemnice, których cała ich wiedza nie jest w stanie odkryć, bo aby je posiąść, trzeba być ubogim w duchu!...

Jak mówi św. Jan od Krzyża w swojej pieśni: "Nie miałam innego przewodnika ani światła prócz tego, które płonęło w moim sercu, ono prowadziło mnie pewniej niż światło południa na miejsce, gdzie mnie oczekiwał Ten, który znał mnie doskonale" (21). Tym miejscem był Karmel; zanim "odpoczęłam w cieniu Tego, którego pragnęłam" (22), trzeba mi było przejść przez wiele doświadczeń, jednak wezwanie Boże było tak naglące, że choćby mi przyszło przedzierać się przez płomienie, zrobiłabym to, by pozostać wierną Jezusowi... Miałam tylko jedną osobę, która dodawała mi odwagi w mym powołaniu; była nią moja droga Matka... moje serce znajdowało w niej wierne echo i bez niej na pewno nie dotarłabym do błogosławionego brzegu, który ją przed pięciu laty przyjął na swoją ziemię, przesyconą rosą niebieską... Tak, od pięciu lat byłam oddalona od Ciebie, moja droga Matko, i byłam przekonana, że Cię utraciłam, lecz w chwili doświadczenia Twoja to ręka wskazała mi drogę, którą miałam postępować... Potrzebowałam tej pociechy, bo moje odwiedziny w rozmównicy Karmelu stawały się coraz bardziej przykre; ilekroć mówiłam o mym pragnieniu wstąpienia, miałam uczucie, że jestem odrzucona. Maria uważając, że jestem zbyt młoda, robiła wszystko co możliwe, by przeszkodzić memu wstąpieniu; Ty sama, moja Matko, chcąc mnie doświadczyć, kilkakrotnie próbowałaś ostudzić mój zapał; ostatecznie, gdybym nie miała prawdziwego powołania, byłabym się zatrzymała na początku, bo trudności napotykałam od momentu, kiedy zaczęłam odpowiadać na wezwanie Jezusa. Nie chciałam mówić Celinie o moim pragnieniu wstąpienia do Karmelu w tak młodym wieku i to powiększało moje cierpienie; było mi bowiem bardzo trudno ukrywać przed nią cokolwiek... Cierpienie to nie trwało długo; wkrótce droga siostrzyczka dowiedziała się o mym postanowieniu i nie tylko nie próbowała odwodzić mnie od niego, ale z nadzwyczajną odwagą przyjęła ofiarę, jakiej Dobry Bóg od niej żądał; chcąc zrozumieć, jak wielka to była ofiara, trzeba by pojąć, do jakiego stopnia byłyśmy zjednoczone... Ożywiał nas, można powiedzieć, jeden duch; od niedawna cieszyłyśmy się życiem najmilszym, o jakim mogą śnić młode dziewczęta; wszystko wokół nas odpowiadało naszym upodobaniom, posiadałyśmy największą jaką można mieć swobodę; mogę powiedzieć, że życie nasze było Ideałem szczęścia na ziemi... Zaledwie zdołałyśmy zakosztować tego ideału, szczęścia, a już trzeba było dobrowolnie odwrócić się od niego i moja droga Celina nie buntowała się ani przez chwilę. Miała prawo się skarżyć, bo czyż nie ją pierwszą Jezus powołał?... mając to samo powołanie co ja, ona powinna była odejść!... Ale jak w czasach męczenników ci, którzy pozostawali w więzieniu, dawali radośnie pocałunek swym braciom idącym przed nimi walczyć na arenie, i pocieszali się myślą, że dla nich zachowana jest być może jeszcze cięższa walka, podobnie Celina pozwoliła odejść swej Teresie, a sama pozostała na chwalebną i krwawą walkę (23), jaką przeznaczył jej Jezus na dowód swej miłości!...

Celina stała się więc powiernicą moich walk i cierpień, które dzieliła ze mną, jak gdyby chodziło o jej własne powołanie; z jej strony nie obawiałam się sprzeciwu, ale nie wiedziałam w jaki sposób powiedzieć o tym Tatusiowi... Jakże mu wyznać, że opuści go jego królowa, jemu, który już złożył ofiarę z trojga starszych dzieci?... Ach! jakież wewnętrzne zmagania musiałam przejść, zanim zdobyłam się na odwagę, by z nim pomówić!... A trzeba było się zdecydować; miałam już czternaście i pół roku, tylko sześć miesięcy dzieliło mnie od pięknej nocy Bożego Narodzenia, kiedy to postanowiłam wstąpić o tej samej godzinie, w której ubiegłego roku otrzymałam "moją łaskę". Na to wielkie zwierzenie wybrałam dzień Zesłania Ducha Świętego. (24); przez cały dzień błagałam świętych Apostołów, aby modlili się za mnie i podsunęli mi słowa, którymi winnam się posłużyć. Czyż nie do nich ostatecznie należało wspomagać nieśmiałe dziecko, które Bóg przeznaczył, aby stało się apostołem apostołów przez modlitwę i ofiarę?... Po południu, po powrocie z nieszporów, nadarzyła się okazja, by porozmawiać z moim drogim Ojczulkiem; poszedł właśnie spocząć na brzegu basenu i tam, złożywszy ręce, kontemplował wspaniałości natury; słońce, którego promienie utraciły już swój żar, złociło wierzchołki wysokich drzew, a na nich ptaszęta wesoło świergotały swą wieczorną modlitwę. Piękna postać Tatusia sprawiała niebiańskie wrażenie, czułam, że w jego sercu panuje pokój; nie mówiąc ani słowa, usiadłam przy nim z oczyma pełnymi łez. Spojrzał na mnie z czułością i obejmując moją głowę, przytulił ją do serca mówiąc: "Co ci jest, moja królewno?... wyznaj mi..." Po czym, jakby chcąc ukryć wzruszenie, wstał i szedł powoli, ciągle tuląc do serca moją głowę. Ze łzami w oczach powierzyłam mu swoje pragnienie wstąpienia do Karmelu; łzy nasze popłynęły razem, nie powiedział jednak ani słowa, by odwieść mnie od mego powołania, zwrócił mi tylko uwagę, że jestem o wiele za młoda do podjęcia tak ważnej decyzji. Ja jednak tak dobrze broniłam swej sprawy, że Tatuś dzięki prostej i prawej naturze, jaką posiadał, wkrótce został przekonany o Bożym pochodzeniu mego pragnienia i w swej głębokiej wierze zawołał, że Dobry Bóg czyni mu wielki zaszczyt, kiedy tak prosi go o dzieci. Spacerowaliśmy długo; moje serce doznało ulgi na widok dobroci, z jaką ten Polio nieporównany Ojciec przyjął moje wyznanie, toteż z wolna wynurzało się przed nim. Zdawało się, że Tatuś cieszy się już tą spokojną radością, którą daje spełniona ofiara; rozmawiał ze mną jak święty. Chciałabym przypomnieć sobie jego słowa, by móc je tutaj zapisać, lecz pozostało mi po nich tylko wspomnienie, zbyt wzniosłe, by można je wysłowić. Doskonale natomiast zapamiętałam symboliczną czynność, jaką bezwiednie spełnił mój Król. Zbliżając się do niskiego muru, pokazał mi maleńkie białe kwiatki, cos w rodzaju lilii w miniaturze, i zrywając jeden z nich, podał mi go tłumacząc, jakim staraniem Dobry Bóg go otoczył, aby mógł się rozwinąć i przetrwać aż do dnia dzisiejszego. Wsłuchując się w to, co mówił, byłam przekonana, że słyszę własną historię; tak wiele było podobieństwa między tym, co Jezus uczynił dla małego kwiatka i malej Teresy... Przyjęłam ten kwiatek jako relikwię i zauważyłam, że Tatuś przy zrywaniu wyjął go ze wszystkimi korzonkami nie uszkodziwszy ich; wyglądało na to, jakby był przeznaczony do dalszego życia w ziemi bardziej urodzajnej od miękkiego mchu, w którym przeżył swe pierwsze poranki... Trochę później uczynił Tatuś to samo ze mną, kiedy pozwolił mi wspiąć się na górę Karmelu i opuścić cichą dolinę, świadka pierwszych kroków w mym życiu...

Włożyłam mój biały kwiatek do Naśladowania, przy rozdziale zatytułowanym: "0 miłości Jezusa nade wszystko" (25), dyli tam, gdzie dotąd się znajduje; tylko jego łodyżka złamała się tuż przy korzeniu, przez co Dobry Bóg chce mi zapewne powiedzieć, że wkrótce skruszy więzy swego małego kwiatka i nie pozwoli mu zwiędnąć na ziemi (26).

Uzyskawszy pozwolenie Tatusia wierzyłam, że teraz już bez przeszkód ulecę do Karmelu, tymczasem jeszcze wiele bardzo bolesnych doświadczeń miało wypróbować moje powołanie. Nastąpiło to wówczas, gdy drżącym głosem zwierzyłam się wujowi z podjętej decyzji (27). Dał mi wiele dowodów serdeczności, ale na moje odejście nie zgodził się, co więcej, zakazał mi wspominać o moim powołaniu przed ukończeniem siedemnastu lat. Jest to przeciwne ludzkiej roztropności - mówił - by piętnastoletnie dziecko wstępowało do Karmelu; życie karmelitanki jest w oczach świata życiem filozofa; byłoby to z wielką szkodą dla zakonu, gdyby niedoświadczonemu dziecku pozwolono je podjąć. Wszyscy by o tym mówili, itd... itd... Oświadczył mi, że trzeba by cudu, aby zdecydował się dać mi pozwolenie na odejście. Wiedziałam doskonale, że wszelkie perswazje pozostaną bezskuteczne, odchodziłam więc z sercem pełnym najgłębszej goryczy. Jedyną pociechę znajdowałam w modlitwie; błagałam Jezusa, by uczynił potrzebny cud, ponieważ jedynie za tę cenę będę mogła odpowiedzieć na Jego wezwanie.

Minęło dość dużo czasu (28), zanim znowu odważyłam się na rozmowę z moim wujem; udanie się do niego niezmiernie mnie kosztowało; sprawiał wrażenie, że nie myśli już więcej o moim powołaniu, mój smutek jednak - jak się później dowiedziałam - wiele zmienił na moją korzyść. Zanim zaświtał w mej duszy promyk nadziei, Dobry Bóg chciał mnie przeprowadzić przez bardzo bolesne męczeństwo, trwające trzy dni (29). Och! podczas tego doświadczenia zrozumiałam jak nigdy dotąd ból Najśw. Panny i św. Józefa, jaki przeżywali przy szukaniu Boskiego Dzieciątka Jezus... Znalazłam się na smutnej pustym, albo raczej: dusza moja wydała mi się podobna do słabego czółna, które z powodu braku sternika zdane jest na łaskę burzliwych fal... Wiedziałam, że w mojej łódeczce śpi Jezus, ale noc była tak ciemna, że niemożliwością wydawało mi się, aby Go dostrzec; znikąd nie miałam światła, nawet żadna błyskawica nie rozrywała ponurych chmur... Zapewne, niewesoły byłby ów promień światła pochodzący z błyskawicy, ale w nim, gdyby to chociaż była burza, mogłabym na chwilę zobaczyć Jezusa... ale to była noc, głęboka noc duszy... Czułam się samotna, jak Jezus w ogrodzie konania, pozbawiona pociechy zarówno z ziemi jak i z Nieba; zdawało się, że Dobry Bóg mnie opuścił!!!... Natura jak gdyby brała udział w moim smutku; przez te trzy dni słońce nie zabłysło ani jednym promieniem a deszcz lał strumieniami. (Zauważyłam, że we wszystkich ważniejszych okolicznościach mego życia natura zdawała się być obrazem mojej duszy. W dniach łez - Niebo płakało razem ze mną; w dniach radości - Słońce wysyłało obficie swe radosne promienie i żadna chmura nie przysłaniała błękitu...).

Wreszcie czwartego dnia, a była to sobota, dzień poświęcony słodkiej Królowej Nieba, poszłam odwiedzić wuja. Jakież było moje zdumienie kiedy ujrzałam, że spoglądając na mnie, zaprasza mnie do swego gabinetu, choć sama nie zdradzałam pragnienia wejścia taml... Zaczął mi czynić łagodne wymówki, że wygląda na to, jakbym się go obawiała, a potem powiedział mi, że cud nie jest konieczny, że prosił Boga, by mu dał "zwykłą przychylność serca" i został wysłuchany... Ach! nie miałam pokusy, by błagać o cud, bo dla mnie cud już się spełnił; wuj nie był już tym samym człowiekiem. Nie robiąc żadnej aluzji do "ludzkiej roztropności", powiedział mi, że jestem małym kwiatkiem, który Dobry Bóg pragnie zerwać, a on nie będzie się dłużej sprzeciwiał!... (30)

- Ta zdecydowana odpowiedź była prawdziwie godna jego. Już po raz trzeci ów chrześcijanin dawnych wieków chętnie godził się na to, by jedna z jego przybranych córek poszła ukryć się z dala od świata. Ciocia również okazała podziwu godną delikatność i roztropność; nie pamiętam, by w czasie trwania mych doświadczeń powiedziała choć jedno słowo, które mogłoby je powiększyć. Widziałam, że żałowała bardzo swej biednej Teresy, toteż kiedy mój drogi wuj udzielił mi pozwolenia, ona również dała mi swoje, okazując mi równocześnie na wszystkie możliwe sposoby, jak bardzo martwi się moim odejściem... Niestety, nasi drodzy krewni dalecy byli od myśli, że jeszcze dwukrotnie przyjdzie im ponawiać tę samą ofiarę... Ale Dobry Bóg wyciągając rękę z coraz to nowym żądaniem, nie wyciągał jej próżnej; Jego umiłowani przyjaciele mieli możność czerpać z niej męstwo i odwagę, których tak bardzo potrzebowali... Ale serce uniosło mnie bardzo daleko od mego tematu; powracam doń niemal z żalem: Otrzymawszy odpowiedź od wuja, pojmujesz, moja Matko, - z jaką radością wracałam do Buissonnets pod "Niebem pogodnym, z którego bez śladu znikły wszelkie chmury"!... Znikła również noc mojej duszy;

Jezus obudziwszy się wrócił mi radość, ustał huk fal; zamiast wichru przeciwności lekki wietrzyk wzdymał mój żagiel i wierzyłam, że wkrótce dopłynę do błogosławionego brzegu, który dostrzegałam tuż przy sobie. Był on istotnie nieopodal mej łódeczki, ale niejedna burza miała się jeszcze rozpętać i przysłonić widok jaśniejącej latarni morskiej tak dalece, że istniała obawa, iż przyjdzie mi oddalić się bezpowrotnie od tak upragnionego brzegu...

Wkrótce po otrzymaniu zgody wuja, poszłam zobaczyć się z Tobą (31), moja droga Matko, i zwierzyć Ci moją radość z tego, że wszystkie doświadczenia minęły, jakże jednak zdziwiłam się i zmartwiłam słysząc od Ciebie, że Przełożony (32) nie zgodzi się na moje wstąpienie przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia... Nikomu na myśl nie przyszła możliwość oporu z tej strony, najtrudniejszego do przełamania. Mimo to nie tracąc odwagi, poszłam z Tatusiem i Celiną do naszego Ojca (33), próbując zmiękczyć go przez okazanie, że naprawdę posiadam powołanie do Karmelu. Przyjął nas bardzo chłodno; mój niezrównany Tatuś poparł moją prośbę, nic jednak nie było w stanie zmienić jego nastawienia. Powiedział mi, że mieszkając w domu, nie jestem narażona na żadne niebezpieczeństwo, że mogę prowadzić w nim życie karmelitanki, że jeszcze nic straconego jeśli nie będę używała dyscypliny, itd... itd... w końcu stwierdził, że jest jedynie delegatem Biskupa i jeśli ten pozwoli mi wstąpić do Karmelu, wtedy on nie będzie miał już nic do powiedzenia... Opuszczając plebanię, zalewałam się Izami, na szczęście schowałam się pod parasol, ponieważ deszcz lał jak z cebra. Tatuś nie wiedział jak mnie pocieszyć... obiecał mi, że mnie natychmiast weźmie do Bayeux, bym dała świadectwo o swoim pragnieniu, byłam bowiem zdecydowana dojść do swego celu, oświadczając, że jeśli Biskup nie zechce mi pozwolić na wstąpienie do Karmelu w piętnastym roku życia, to pójdę aż do Ojca świętego. Moją podróż do Bayeux poprzedziło jeszcze wiele wydarzeń (34). Na zewnątrz życie moje nie uległo zmianie; uczyłam się, pobierałam lekcje rysunku z Celiną i moja biegła nauczycielka odkrywała we mnie wielkie zdolności w tej dziedzinie. Nade wszystko zaś wzrastałam w miłości Bożej; odczuwałam w sercu nie znane mi dotąd porywy, niekiedy przeżywałam prawdziwe uniesienia miłości. Pewnego wieczoru, nie znajdując już sposobu wyrażenia Jezusowi, jak bardzo Go miłuję, jak pragnę, aby był przez wszystkich kochany i uwielbiany, pomyślałam z bólem, że z przepaści piekielnych nie otrzyma On nigdy ani jednego aktu miłości. Wobec tego powiedziałam Dobremu Bogu, że dla sprawienia Mu przyjemności zgodzę się chętnie być w niej pogrążona, byle tylko móc kochać Go wiecznie w tym przeklętym miejscu... Wiem, że nie mógłby być przez to uwielbiony, skoro pragnie jedynie naszego szczęścia, ale kiedy się kocha, odczuwa się potrzebę mówienia mnóstwa niedorzeczności. Mówiłam tak nie z tego powodu, jakobym nie pragnęła Nieba, ale dlatego, że dla mnie Niebo było tylko Miłością i wraz ze św. Pawłem czułam, że nic nie może mnie oderwać od jej boskiego przedmiotu, który mnie oczarował!... (35)

Zanim opuściłam świat, Dobry Bóg dał mi tę pociechę, że mogłam poznać z bliska dusze dziecięce; jako najmłodsza w rodzime nie miałam dotąd nigdy tego szczęścia. Teraz oto zgotowały mi je smutne okoliczności. Pewna biedna kobieta, krewna naszej bony, zmarła w kwiecie wieku, zostawiając troje maleń 1 kich dzieci. Podczas jej choroby wzięłyśmy do domu dwie dziew i czynki, z których starsza nie miała jeszcze sześciu lat. Zajmo , wałam się nimi przez cały dzień i wielką radość sprawiała mi ich naiwna prostota, z jaką wierzyły we wszystko, co im mówiłam. Widocznie Chrzest św. bardzo głęboko zaszczepia w duszy zarodek cnót teologicznych, skoro ujawniają się one już od dzieciństwa, i skoro nadzieja dóbr przyszłych wystarcza, by dzieci podjęły ofiarę. Kiedy chciałam, by moje dwie dziewczynki żyły ze sobą w zgodzie, nie obiecywałam zabawek ani cukierków tej, która ustąpi siostrze, mówiłam im natomiast o wiecznej nagrodzie, jaką grzecznym dzieciom da w Niebie mały Jezus. Starsza, której umysł zaczynał się rozwijać, patrzyła na mnie oczyma błyszczącymi z radości i zadawała mi tysiące uroczych pytań o małego Jezusa i jego piękne Niebo i z zapałem obiecywała mi, że zawsze będzie ustępować swej siostrze; zapewniała, że nigdy w życiu nie zapomni tego, co jej mówiła "duża panienka", tak bowiem mnie nazywała... Mając koło siebie te niewinne dusze pojmowałam, jakie to wielkie nieszczęście, gdy nie są one należycie kształtowane już od pierwszego momentu ich rozwoju, kiedy są podobne do miękkiego wosku, na którym można zostawić odcisk cnót, ale niestety i zła... Zrozumiałam to, co powiedział Jezus w Ewangelii: "Lepiej być wrzuconym w morze, niż zgorszyć jedno z tych maleńkich dzieci" (36). Achł ileż dusz doszło by do świętości, gdyby były należycie prowadzone!...

Wiem, że Dobry Bóg nie potrzebuje nikogo, aby mógł dopełnić swojego dzieła, niemniej jednak, tak jak pozwala On zręcznemu ogrodnikowi wyhodować rzadkie i delikatne rośliny, dając mu potrzebną do tego umiejętność, sobie zaś rezerwując troskę o użyźnianie ziemi, tak i Jezus pragnie, by Mu pomagano w Boskiej uprawie dusz.

Cóż by się stało, gdyby niezręczny ogrodnik źle zaszczepił krzew?... albo nie umiejąc odróżnić poszczególnych gatunków, chciał zaszczepić różę na brzoskwini?... Drzewo będzie musiało uschnąć, a przecież było dobre i zdolne do rodzenia owoców.

W podobny sposób trzeba umieć rozpoznać już w dzieciństwie, czego Bóg żąda od duszy i współpracować z działaniem łaski, nigdy nie uprzedzając jej ani nie wstrzymując.

Jak małe pisklęta uczą się śpiewać, wsłuchując się w śpiew swych rodziców, podobnie i dzieci nabywają znajomości cnoty, tego wzniosłego śpiewu Miłości Bożej, przebywając w pobliżu dusz trudniących się ich wychowaniem.

Przypominam sobie, że wśród moich ptaszków znajdował się czyżyk, który zachwycająco śpiewał, miałam też maleńką makolągwę, którą opiekowałam się z "macierzyńską" troskliwością, ponieważ otrzymałam ją, zanim zdołała cieszyć się szczęściem wolności. Ten biedny mały więzień nie miał rodziców, którzy nauczyliby go śpiewać, ale .od rana do wieczora słuchał czyżyka wywodzącego swoje trele i chciał go naśladować... Trudne to było przedsięwzięcie dla makolągwy; jej słaby głosik niełatwo upodabniał się do dźwięcznego głosu mistrza śpiewu. Uroczy widok przedstawiały wysiłki biednego maleństwa, które ostatecznie zostały jednak uwieńczone sukcesem, ponieważ jej śpiew, nie tracąc uroku swej wielkiej delikatności, stał się identyczny ze śpiewem czyżyka.

Matko moja droga! Tyś to uczyła mnie śpiewać... twój to głos zachwycał mnie od dzieciństwa, a i teraz cieszę się słysząc, że jestem do Ciebie podobna!!! Wiem, jak mi jeszcze do tego daleko, niemniej jednak ufam, że pomimo mej słabości będę przez całą wieczność powtarzać tę samą pieśń co Ty!... <>Przed wstąpieniem do Karmelu poznałam poza tym dobrze życie i nędze tego świata, ale zaszłabym zbyt daleko chcąc wdawać się w szczegóły; podejmuję więc opowiadanie o moim podołaniu. Na moją podróż do Bayeux był wyznaczony dzień trzydziesty pierwszy października. Pojechałam sama z Tatusiem, mając serce pełne nadziei, niemniej jednak bardzo przejęta myślą o stawieniu się w siedzibie biskupa. Pierwszy to raz w swym życiu miałam złożyć wizytę nie w towarzystwie moich sióstr, a była to w dodatku wizyta u Biskupa (37). Ja, która nigdy dotąd nie miałam potrzeby rozmawiać inaczej, jak tylko odpowiadając na postawione mi pytania, teraz byłam zmuszona sama wyłożyć cel moich odwiedzin, odsłonić powody, które skłaniają mnie do wstąpienia do Karmelu; krótko mówiąc, musiałam wykazać prawdziwość swego powołania. Ach! ileż mnie kosztowała ta podróż. Dobry Bóg zmuszony był wesprzeć mnie zupełnie szczególną łaską, bym zdolna była przezwyciężyć swą wielką nieśmiałość... Jakaż to prawda, że "Miłość... z niepodobieństwem się nie liczy, gdyż sądzi, że wszystko może i że jej wszystko wolno!" (38) Istotnie, tylko miłość do Jezusa pozwoliła mi przezwyciężyć te trudności, jak również i te, które potem nastąpiły, ponieważ spodobało się Jemu, abym swoje powołanie okupiła ogromnymi doświadczeniami...

Dziś, kiedy raduję się samotnością Karmelu (odpoczywając w cieniu Tego, którego tak żarliwie pragnęłam) (39) sądzę, że moje szczęście osiągnęłam tanim kosztem, i gdybym go dziś jeszcze nie posiadała, dla jego zdobycia gotowa byłabym znieść o wiele większe utrapienia!

Kiedy przybyliśmy do Bayeux, lało jak z cebra. Tatuś nie chcąc, by jego królewna pokazała się w siedzibie biskupiej w swej pięknej sukni zupełnie przemoczonej, kazał jej wsiąść do omnibusu i zawiózł ją do katedry. I tu zaczęły się moje utrapienia. Ksiądz Biskup wraz z całym duchowieństwem uczestniczyli w uroczystym pogrzebie. Kościół był wypełniony paniami w żałobie i wszyscy patrzyli na moją jasną suknię i biały kapelusz; chciałam wyjść z kościoła, ale z powodu deszczu było to niemożliwe. Dla tym większego upokorzenia mnie Dobry Bóg dopuścił, że Tatuś w swej patriarchalnej prostocie zaprowadził mnie aż w głąb katedry; nie chcąc mu robić przykrości, przystałam na to chętnie, czym sprawiłam roztargnienie poczciwym mieszkańcom Bayeux, których wolałabym nigdy nie widzieć... Wreszcie mogłam swobodnie odetchnąć w kaplicy za wielkim ołtarzem, gdzie długo pozostałam modląc się żarliwie i oczekując, aż deszcz przestanie padać i będziemy mogli wyjść. Tatuś kazał mi wychodząc podziwiać piękno budowli, która teraz pusta wydawała się o wiele większa; ja jednak byłam zajęta tylko jedną myślą i w niczym nie potrafiłam znaleźć przyjemności. Poszliśmy prosto do ks. Révérony (40), który uprzedzony o naszym zamiarze przybycia, sam wyznaczył dzień podróży; nie zastaliśmy go jednak. Trzeba więc było błąkać się po ulicach, które sprawiły na mnie bardzo smutne wrażenie. W końcu wróciliśmy w okolicę pałacu biskupiego i Tatuś zaprowadził mnie do wytwornego hotelu, gdzie nie przyniosłam zaszczytu biegłemu kucharzowi. Biedny Ojczulek otaczał mnie wprost niewiarygodną serdecznością, mówił mi, abym się nie smuciła bo ks. Biskup na pewno spełni moją prośbę. Po krótkim odpoczynku wróciliśmy do ks. Reverony; równocześnie z nami przyszedł jakiś pan, ale wikariusz generalny poprosił go grzecznie, by zaczekał, a nas pierwszych zaprosił do swego gabinetu (ten biedny pan miał czas się nudzić, bo wizyta trwała długo). Ks. Reverony przyjął nas uprzejmie, ale widziałam, że powód naszej wizyty zdziwił go niemało; przypatrując mi się z uśmiechem, postawił mi kilka pytań, po czym rzekł: "Przedstawię was ks. Biskupowi, proszę łaskawie iść za mną". Widząc łzy w moich oczach, dodał: "Ach! widzę diamenty... nie trzeba ich pokazywać Księdzu Biskupowi!" Poprowadził nas przez mnóstwo wielkich sal ozdobionych portretami biskupów; widząc siebie w tych wielkich salonach, miałam wrażenie, że jestem małą mrówką i stawiałam sobie pytanie, czy zdobędę się na odwagę, by przemówić do ks. Biskupa. Przechadzał się po krużganku w towarzystwie dwu księży; spostrzegłam, że ks. Reverony zamienił z nim kilka słów, po czym obaj weszli do gabinetu, w którym czekaliśmy. Przy kominku, na którym trzaskał ogień, stały trzy ogromne fotele. Na widok wchodzącego Ekscelencji Tatuś ukląkł przy mnie, aby otrzymać błogosławieństwo, następnie ks. Biskup wskazał Tatusiowi jeden z foteli, sam zaś usiadł naprzeciw niego, a ks. Révérony polecił mi zająć środkowy; wzbraniałam się grzecznie, ale on nalegał mówiąc, że teraz mam pokazać, czy potrafię być posłuszną. Usiadłam natychmiast bez wahania, zawstydziłam się jednak widząc, że on wziął dla siebie krzesło, podczas gdy ja tonęłam w fotelu, w którym cztery takie jak ja dobrze by się czuły (i lepiej niżeli ja, bo mnie daleko było do tego!!!...). Miałam nadzieję, że Tatuś zabierze głos, ale on polecił mi, bym sama przedłożyła ks. Biskupowi cel naszej wizyty; zrobiłam to w sposób możliwie najbardziej wymowny. Jego Ekscelencja przyzwyczajony do elokwencji nie wyglądał poruszony moimi argumentami, zamiast których wystarczyłoby jedno słowo Przełożonego, a tego słowa mi brakowało i jego sprzeciw nie przemawiał na moją korzyść (41).

- Ks. Biskup zapytał mnie, czy od dawna pragnę wstąpić do Karmelu. - "O tak, ks. Biskupie, od bardzo dawna..."

"Patrzcież no - zauważył, śmiejąc się ks. Révérony - w każdym razie nie możesz powiedzieć, że dawniej niż od piętnastu lat". - "To prawda - odpowiedziałam śmiejąc się również - ale niewiele lat trzeba by odliczyć, ponieważ pragnę zostać zakonnicą od chwili przebudzenia się mego rozumu, a Karmel pociągał mnie od momentu, gdy tylko go dobrze poznałam, sądziłam bowiem, że w tym zakonie znajdę zaspokojenie wszystkich moich aspiracji". Nie jestem pewna, moja Matko, czy dokładnie tak brzmiały moje słowa, przypuszczam, że były one gorzej sformułowane, ale sens ich był taki.

- Ksiądz Biskup sądząc, że sprawi tym przyjemność Tatusiowi, usiłował mnie przekonać, abym jeszcze kilka lat została przy nim; jakże się jednak zdziwił i zbudował widząc, że staje on po mojej stronie prosząc, bym mogła odejść w piętnastym roku życia. Wszystko to jednak okazało się bezskuteczne; ks. Biskup powiedział, że zanim podejmie decyzję, musi porozmawiać z Przełożonym Karmelu. Nic nie mogło mnie bardziej zasmucić, znałam bowiem formalny sprzeciw naszego Ojca, a nie mogąc również liczyć na poparcie ze strony ks. Reverony, nie tylko pokazałam moje diamenty ks. Biskupowi, ale obsypałam go nimi!... Doskonale widziałam, że był wzruszony; obejmując mnie za szyję, oparł moją głowę na swoim ramieniu i pieścił mnie tak, jak chyba nikogo. Powiedział mi, że jeszcze nie wszystko stracone; cieszył się z tego, że pojadę do Rzymu, przez co wzmocnię swoje powołanie; uważał, że zamiast płakać, powinnam się radować; na koniec dodał, że następnego tygodnia będzie w Lisieux i pomówi o mnie z ks. proboszczem od św. Jakuba, a jego odpowiedź dostanę na pewno we Włoszech. Zrozumiałam, że dalsze nalegania są bezużyteczne, zresztą nie miałam już nic więcej do powiedzenia, wyczerpawszy cały zasób mej wymowy.

Ksiądz Biskup odprowadził nas aż do ogrodu. Tatuś bardzo go rozbawił opowiadając, jak to upięłam sobie wysoko włosy, aby sprawić wrażenie starszej. (Nie poszło to w zapomnienie, bo ilekroć ks. Biskup mówi o "swej małej córeczce", nie pominie nigdy historii z włosami). Ksiądz Reverony, towarzysząc nam aż do końca biskupiego ogrodu, powiedział Tatusiowi, że jest to rzecz niespotykana: "Ojciec równie skwapliwy w oddaniu swego dziecka Bogu, jak dziecko w ofiarowaniu siebie!"

Tatuś pytał o różne szczegóły pielgrzymki, między innymi o to, jak należy się ubrać, by móc stanąć przed Ojcem św. Widzę go jeszcze, jak obracając się przed ks. Révérony pyta: "Czy tak, jak jestem w tej chwili, będzie dobrze?..." Księdzu Biskupowi zaś powiedział, że jeśli on nie pozwoli mi na wstąpienie do Karmelu, będę prosić o tę łaskę Najwyższego Pasterza. Mój kochany Król był bardzo prosty w słowach i obejściu, ale przy tym tak piękny... posiadał wrodzoną dystynkcję, która musiała się podobać Biskupowi, przywykłemu wprawdzie do towarzystwa osób znających wszystkie reguły salonowej etykiety, ale nie do Króla Francji i Nawarry we własnej osobie wraz z jego małą królewną...

Gdy znalazłam się na ulicy, znowu zaczęły mi płynąć łzy, nie tyle z powodu mego własnego zmartwienia, ile raczej na widok drogiego Ojczulka, który odbył tę podróż na próżno... A tak się cieszył, że wyśle do Karmelu depeszę z pomyślną odpowiedzią Biskupa, teraz zaś musi powracać z niczym... Ach! jakże byłam zmartwiona!... Zdawało mi się, że moja przyszłość jest na zawsze przekreślona; im bliżej byłam celu, tym bardziej moje sprawy się komplikowały. Dusza moja była pełna goryczy, ale i pokoju, szukałam bowiem jedynie woli Dobrego Boga.

Po powrocie do Lisieux poszłam niezwłocznie szukać pociechy w Karmelu i znalazłam ją u Ciebie, moja droga Matko. O nie! nie zapomnę nigdy tego, co wycierpiałaś z mego powodu. Mogłabym powtórzyć słowa Jezusa, które skierował do apostołów w wieczór swej Męki, gdyby mnie nie powstrzymywała obawa przed sprofanowaniem ich przez zastosowanie do siebie: "To wy byliście ze mną zawsze, we wszystkich moich doświadczeniach" (42). Od moich ukochanych sióstr doznałam najsłodszej pociechy...

* * *

(1) Noc wigilijna z piątku na sobotę 1886 r.

(2) Por. Ps 18, 5.

(3) Łk 5,5.

(4) J 19, 28.

(5) W nocy z 16 na 17 marca 1887 roku Pranzini popełnił potrójne morderstwo. Jego proces, zaczęty 9 lipca, zakończył się 13 tegoż miesiąca wyrokiem śmierci. Wyrok wykonano 31 sierpnia.

(6) Por. Łk 15, 7.

(7) J 4, 7.

(8) Por. Ekl 2, 11.

(9) O naśladowaniu Chrystusa, ks. III, r. 43.

(10) Ez 16, 8-13.

(11) W przekładach na język polski zarówno z Wulgaty (ks. Wujka) jak i hebrajskiego (BT) wyakcentowany przez Teresę zwrot: "w obfitości", nie pojawia się.

(12) Chodzi tu o dziełko: Fin du monde présent et mystčres de la vie future (Koniec świata obecnego i tajemnice życia przyszłego). Konferencje głoszone w katedrze w Chambéry (Imprimeries-Libraires de 1'Oeuvre Saint-Paul, 1862).

(13) Por. 1 Kor 2, 9.

(14) Por. Rz 8, 18.

(15) Św. Jan od Krzyża, Pieśń duchowa, strofa 25 (tłumaczenie własne).

(16) Reminiscencja z wiersza Alfreda Besse de Larze (1848-1904) pod tytułem: L'envers du Ciel (Niebo z lewej strony).

(17) Por. O naśladowaniu Chrystusa, ks. III, r. 43, 4.

(18) Pnp 8, 1.

(19) Mt 13,12.

(20) Mt 11,25.

(21) Św. Jan od Krzyża, Noc ciemna, strofa 3 i 4.

(22) Pnp 2,3.

(23) Aluzja do doświadczeń związanych z chorobą pana Martin, które dotknęły w sposób szczególny obecną przy nim Celinę.

(24) 29 maja 1887 roku.

(25) O naśladowaniu Chrystusa, ks. II, r. 7.

(26) Te słowa pisała Teresa w roku 1895, w następnym roku na Wielkanoc zachorowała i opuściła ziemię 30 września 1897 r.

(27) Pan Guérin dowiedział się o tym w sobotę, 8 października 1887 roku.

(28) W rzeczywistości 15 dni (dwa tygodnie).

(29) Od środy 19 do soboty 22 października.

(30) Fragment (-...-), który po tym następuje, znajduje się w rękopisie w dopisku załączonym u dołu karty 51 v i 52 r.

(31) Było to prawdopodobnie we środę 15 października.

(32) Ks. Delatroëtte, proboszcz parafii św. Jakuba.

(33) Karmelitanki nazywają tak swego przełożonego kościelnego lub zakonnego.

(34) W rzeczywistości ta rozpiętość czasu była dość krótka: siedem do ośmiu dni, skoro podróż miała miejsce 31 października.

(35) Por. Rz 8, 39.

(36) Mt 48, 6.

(37) Ks. Flawiusz Abel Antoni Hugonin był biskupem Bayeux i Lisieux od roku 1867; zmarł w roku 1898, krótko po wydaniu zezwolenia na publikację Dziejów duszy.

(38) O naśladowaniu Chrystusa, ks. III, r. 5, 4.

(39) Pnp 2, 3.

(40) Ks. Révérony był wikariuszem generalnym biskupa Hugonin od 1879 roku.

(41) Następujący po tych słowach fragment (-...-) jest w rękopisie zamieszczony w formie dopisku u dołu karty 54 v i 55 r.

(42) Łk 22, 28.

All rights reserved. Publication or distribution of any content from this site is possible only with our permission
© Krakowska Prowincja Karmelitów Bosych 1998-